Książka utrzymana jest w konwencji ciekawej rozmowy, ma charakter wspomnieniowy. To subtelny obraz jakże interesującej sylwetki prof. Wojciecha Roszkowskiego. Poznajemy jego imponującą naukowo-pisarską karierę i nader ciekawe koleje życia. Autor do celebrytów nie należy, obca jest mu autoreklama, toteż próżno by szukać o nim plotkarskich ciekawostek w mediach. Tu też nie skupia się na błahostkach.

Bardzo znane są jego liczne bestsellery o tematyce historycznej i krytyczno-cywilizacyjnej, ale on sam woli pozostawać w cieniu. Stąd książka „Jeszcze nic straconego” jest tym cenniejsza, że można dzięki niej poznać zarówno to i owo z obfitującego w wiele wydarzeń życia osobistego i rodzinnego Profesora, jak i jego poglądy na sprawy światopoglądowe. Szczególnie cenne są jego refleksje odnoszące się do zmian politycznych, społecznych i mentalnościowych zachodzących w naszym kraju na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat oraz do konsekwencji, które z nich wynikają.

„W sumie dzisiejszy obraz Polski i Polaków nie jest zbyt wesoły – konstatuje prof. Wojciech Roszkowski. – Jesteśmy narodem pracowitym i zdolnym, gospodarkę mamy prężną, bezpieczeństwo udało się nam zapewnić na ile to możliwe, a jednocześnie tak wiele szans marnujemy przez jałowe pyskówki, nieufność, brak solidarności, klikowość i zagubienie w ‘bieżączce’. Jeszcze jednak nic straconego, byle młodsze pokolenie nie naśladowało zbyt ochoczo złych przykładów”.

Prof. Wojciech Roszkowski nie należy więc do czarnowidzów, choć dostrzega ciemne strony współczesności i poważne kłopoty cywilizacji łacińskiej, zachodniej, do której i my należymy. Nie można jednak ulegać zniechęceniu, trzeba walczyć do końca z objawami bardzo poważnej zapaści, z którą w ostatnich dekadach zmaga się świat Zachodu, a wraz z nim Polska. Książka jest ponadto bogato ilustrowana unikatowymi zdjęciami prywatnymi Profesora oraz komentującymi jego poglądy. „Jeszcze nic straconego” dostarcza przyjemności czytania, zachęca do przemyśleń, ostrzega, ale i dodaje otuchy w trudnych czasach.

Część 1
Rodzinne ukształtowanie

8

Część 2
Z handlu zagranicznego krok do historii   

86

Część 3
Podróże i nowe prace historyczne

192

 

Część I

RODZINNE UKSZTAŁTOWANIE

Agnieszka Orzelska-Stączek: Panie Profesorze, z jednej strony jest Pan postacią szeroko znaną, a z drugiej – niewiele znaleźć można informacji biograficznych o Panu. Zacznijmy od tego, że urodził się Pan 20 czerwca 1947 roku w Warszawie, w rodzinie od pokoleń związanej ze stolicą, Jakie były korzenie rodziny Pana Profesora i jej związki z Warszawą?

Wojciech Roszkowski: Te związki z Warszawą może nie są tak bardzo dawne, bo mój Dziadek Władysław, który pochodził z rodziny drobnoszlacheckiej gospodarującej na terenie parafii Płonka Kościelna na Podlasiu, przyjechał do stolicy pod koniec XIX wieku. Uczył się w Szkole Handlowej Leopolda Kronenberga (istniała w latach 1875–1900), a potem został bankowcem. Chyba był w jednej klasie ze znanym później ministrem skarbu II Rzeczypospolitej Stanisławem Karpińskim i trochę dzięki temu znalazł się w ekipie, która w Polsce międzywojennej zakładała centralną bankowość. W 1918 roku Władysław Roszkowski został dyrektorem oddziału łomżyńskiego Polskiej Krajowej Kasy Pożyczkowej, a potem, jak tę instytucję zlikwidowano i powstał Bank Polski, został szefem oddziału Banku Polskiego w Łomży. Tam pracował do emerytury, po czym wrócił do Warszawy i zamieszkał z moim Tatą, który tu studiował architekturę. Niestety, Dziadka nie poznałem, bo umarł w czasie okupacji. Ta dawniejsza historia rodzinna jest mi znana, całkiem dobrze zresztą, z dokumentów i z opowieści. Mam to nawet wszystko dosyć dokładnie spisane.

Rodzina Pana Profesora należała do przedwojennej warszawskiej elity. W biogramie dla „Polskiego Słownika Biograficznego" napisał Pan, że ojciec, Andrzej Maria Roszkowski (1912–1959), był architektem, fotografikiem, działaczem organizacji górskich.

Dobrze, że Pani o to pyta. Rodzice tworzą bowiem fundament naszego życia. W moim przypadku ten fundament był i jest niezwykle ważny i chyba też niezwykle trwały. Jeśli dziecko otrzyma na początku silne wsparcie w poczuciu bycia naprawdę kochanym, to później łatwiej mu będzie mierzyć się ze światem i jego przeciwnościami. Ja miałem to szczęście. To zresztą ważna nauka dla wszystkich rodziców: wasze dzieci oczekują od was przede wszystkim mądrej miłości. Nie koleżeństwa, nie bezwzględnej wyrozumiałości, za którą stoi czasem obojętność, ale mądrej miłości, która wiele daje, ale i sporo wymaga.

Mój Tata był, można powiedzieć, człowiekiem renesansu, architektem z wykształcenia, ale miał mnóstwo zamiłowań. Grał na fortepianie, malował, fotografował, działał w Polskim Związku Artystów Fotografików; przez jakiś czas był chyba nawet szefem Oddziału Warszawskiego. A poza tym interesował się historią, filozofią i polityką. Pamiętam, że na półce w jego szafie stał podręcznik do statyki z racji tego, że był architektem, a obok była historia malarstwa i oczywiście aparat fotograficzny. W domu były też jakieś nuty, bo Tata grywał czasami na fortepianie. Pamiętam, że potrafił zagrać niektóre utwory Chopina i „Sonatę księżycową" Beethovena. Zabierał mnie czasem do filharmonii. Mój Ojciec wpłynął na mnie bardzo silnie. Niestety umarł, gdy miałem niecałe 12 lat. Jest o nim hasło w XXXII tomie „Polskiego Słownika Biograficznego”, piękne wspomnienie w piśmie „Fotografia” z 1959 roku, a także hasło w „Encyklopedii Tatrzańskiej”.

O Pana Mamie natomiast, Jadwidze Roszkowskiej, niczego nie dowiemy się ze źródeł publikowanych. Jaką kobietą była?

Moim zdaniem była osobą zupełnie niezwykłą, przede wszystkim bardzo chłonną wiedzy. Należała do pokolenia Polski Odrodzonej, bo urodziła się w 1921 roku. Pochodziła z domu przeciętnego, mieszczańsko-drobnoszlacheckiego, jak to na przełomie wieków u nas było. Ważną rolę w jej przygotowaniu do życia odegrała nauka w Liceum Platerek, czyli założonej w 1883 roku Prywatnej Żeńskiej oraz Męskiej Szkole im. Cecylii Plater-Zyberkówny, na ulicy Pięknej. Tam moja Mama zdała w 1939 roku maturę. Chciała iść na studia polonistyczne, ale wybuchła wojna. Tatę poznała w czasie okupacji na tajnych kompletach.

Dawna szkoła mojej Mamy, niedawno odtworzona, istnieje nadal. Dużym przeżyciem była dla mnie wizyta w tamtejszej szkolnej kaplicy. Budynek szkoły szczęśliwie nie został w czasie okupacji zniszczony i kaplica jest również ta sama co przed wojną. W niej moja Mama przygotowała się i przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. To jeden z niewielu materialnych fragmentów życia moich Rodziców, których dzisiaj jeszcze można dotknąć. Mieszkanie Rodziców przy ulicy Filtrowej 62, gdzie po ślubie się wprowadzili, zostało bowiem spalone w czasie wojny i już go potem nigdy nie odzyskali.

We wspomnianym biogramie w „Polskim słowniku Biograficznym" czytamy, że Rodzice Pana pobrali się w 1942 roku w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego właśnie w owym mieszkaniu przy ul. Filtrowej 62 na Ochocie, wraz z synem Maciejem, uniknęli w ostatniej chwili rozstrzelania. Jak to ocalenie, silnie obecne do dzisiaj w przekazie rodzinnym, wpłynęło na relacje rodzinne?

Tak, Rodzice wtedy ledwie uniknęli śmierci. Epizod ten zawsze mam w jakiejś mierze w pamięci. Zadaję sobie pytanie, jak działa w naszym życiu, w ogóle w życiu każdego człowieka, przypadek i konieczność. Przecież nasze istnienie i cały ten świat to jedna wielka tajemnica. Myślę, że trzeba o tym myśleć tak, jak święty Paweł pisze w trzynastym rozdziale pierwszego Listu do Koryntian: „Po części bowiem tylko poznajemy i po części prorokujemy. Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe, zniknie to, co jest tylko częściowe”. I dalej: „Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany"...

No cóż, scena ocalenia moich Rodziców jest następująca. Początek sierpnia 1944 roku, wybuchło Powstanie Warszawskie. Niemcy wkraczają na Wolę i zaczyna się masakra ludności cywilnej. Na Woli wymordowali ok. 40 tysięcy ludzi! Na Ochocie trochę mniej, bo krócej to trwało... Wszyscy mieszkańcy bloku przy Filtrowej zostali wygonieni na podwórko. Tak zwani własowcy, tudzież „ronowcy” z formacji zbrojnej RONA (Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija), czyli powiedzmy wprost: „ruscy" kolaboranci, którzy współpracowali z Niemcami w masakrach ludności cywilnej Warszawy, ustawiają wszystkich pod ścianą. Sięgają po karabin maszynowy i szykują się do kolejnej egzekucji. Pod tą ścianą stoją i czekają również moi Rodzice z moim rocznym bratem Maciejem; przyszedł na świat w sierpniu 1943 roku. Nagle przychodzi oficer niemiecki i wszystko to odwołuje. Palnął chyba tego „ruskiego" dowódcę w pysk i po prostu odwołał egzekucję. Potem wygonili wszystkich do obozu do Pruszkowa. Notabene obóz w Pruszkowie to nie była sielanka. Co tam się działo, wiadomo z różnych wspomnień: panował głód, dokonywano rabunków, gwałtów... Następnie zaś czekał ludzi obóz koncentracyjny, roboty przymusowe w Niemczech lub, jeśli szczęście dopisało, osiedlenie pod Warszawą u obcych. Mówi się „obcych”, ale pamiętajmy, ile serca okazali ci chłopi spod stolicy wygnańcom z powstańczej Warszawy. Moi Rodzice mieli szczęście, bo co prawda rozdzielono ich wówczas, ale Tata uniknął wywózki na roboty do Niemiec; dość szybko odnaleźli się koło Rawy Mazowieckiej. Wieś nazywała się chyba Chociwek i tam oboje przetrwali zimę. Szczęście w nieszczęściu.

Z tego wynika, że losami mojej rodziny pokierował pewien przypadek, a więc i ja jestem owocem tego przypadku; refleksja ta często mi towarzyszy. Często zastanawiam się, jaka jest rola przypadku i konieczności. Przecież my jesteśmy w pewnym sensie koniecznością. Rzadko myślimy o tym, że mogłoby nas nie być, bo przecież jesteśmy. Nasze istnienie to jest podstawowy fakt. To jest określona konieczność, ale wynika ona z pewnych przypadkowych zdarzeń w przeszłości - takich jak to, że rodzice się spotkali, że na przykład przeżyli w jakiejś krytycznej sytuacji. Przypadek może zatem poprzedzać jakieś zdarzenia, ale kiedy do nich dojdzie, to stają się one potem już koniecznością. Co więc różni przypadek od konieczności? Tylko czas. Myślę, że zbyt rzadko zastanawiamy się nad tym, czym jest czas. Przyjmujemy, że upływa i tyle. A to są ramy naszego życia, które wydają się niekwestionowalne. Mówi się, że czas wszystko zmienia. Rzeczywiście - zmieniamy się, starzejemy, świat się zmienia. To, co kiedyś było, wpłynęło na nas, ale tego czegoś już nie ma. Kiedyś przyszło mi do głowy dokładnie to samo, co powiedział święty Augustyn, zanim przeczytałem to u niego w „Wyznaniach". Słowo daję! Święty zauważył, że przeszłości już nie ma, przyszłości jeszcze nie ma, więc co właściwie jest? Teraźniejszość? Ale co to właściwie jest, co tak szybko mija? Przecież to naprawdę jakiś nieprawdopodobnie krótki moment, może nawet zero czasu... Może to odwrotność nieskończoności?

Upływ czasu to chyba powód, dla którego właściwie interesuję się historią. To chyba właśnie dlatego tym się zajmuję, że najpierw wyobrażam sobie, jak to było, a potem to badam, można powiedzieć konfrontuję ze źródłami.

Jakie były Pana pierwsze zainteresowania historyczne?

Jako dzieciak dużo czytałem. Była to oczywiście klasyka dla najmłodszych: „Kubuś Puchatek", powieści Astrid Lindgren, a także książki podróżnicze. Zawsze też bardzo interesowała mnie geografia. Rodzice mieli jakiś stary atlas niemiecki, chyba z 1937 roku. Wodząc palcem po mapie, poznawałem więc na jego podstawie cały świat, tyle że w kształcie sprzed wojny. Pamiętam też swój pierwszy sukces jako dziecinnego „mądrali”. Mój Tata miał wielu znajomych z gór, a w Zakopanem przyjaźnił się z państwem Witoldem i Zofią Paryskimi, ekspertami od Tatrzańskiego Parku Narodowego, którzy mieszkali na Antałówce. Kiedy byliśmy u nich, Tata pochwalił się, że znam się na geografii. Pan Paryski podszedł wtedy do mapy i pokazał mi z oddali niewielki archipelag rozrzucony na Pacyfiku, niedaleko wybrzeży Meksyku. Zapytał mnie, jak się on nazywa. Revillagigedo - odparłem bez zastanowienia, wprowadzając gospodarza w zdumienie. Tak więc początkowo pasją moją była geografia.

Pierwszą lekturą historyczną, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie, była książka C.W. Cerama „Bogowie, groby i uczeni. Powieść o archeologii". Przeczytałem tam o odkryciu Pompei, o Troi oraz o XIX-wiecznym archeologu Heinrichu Schliemannie, o hieroglifach i pierwszych dynastiach Mezopotamii. O tym, że znamy jakieś imiona zapisane w znakach klinowych i prawie nic o tych ludziach nie wiemy. Ale ci ludzie przecież byli, oni istnieli. W jakiej to zatem było rzeczywistości, jak teraz można ją sobie wyobrażać? Wspomaganie naszej wyobraźni wiedzą naukową przybliża nas do odtworzenia sobie tej ich rzeczywistości. Notabene, niedawno dowiedziałem się, że Ceram to był pseudonim niemieckiego dziennikarza i pisarza Kurta Wilhelma Marka, który chciał przesłonić nim swoją przeszłość propagandzisty III Rzeszy; w czasie II wojny światowej był członkiem Propagandatruppe. Tak więc od Niemiec nie uciekniemy...

Kiedy mówimy o moich pierwszych lekturach, muszę znowu wspomnieć moją mamę, która miała na mnie ogromny wpływ. Przede wszystkim dlatego, że była ze mną, jak dorastałem. W trudnych czasach powojennych, mając już dzieci, rodzinne obowiązki, nie mogła studiować, ale w każdej wolnej chwili coś czytała. Dużo też z Tatą dyskutowali, czasem rozmawiali po francusku, kiedy chcieli, byśmy z bratem nie rozumieli, o czym mówią... Mama, która bardzo dużo czytała, potrafiła niezwykle ciekawie i przejmująco przekazywać swoją wiedzę, i to w sposób bardzo zdroworozsądkowy. Pamiętam z dzieciństwa, że kiedy byłem chory, Mama z głowy, po prostu z pamięci, opowiedziała mi o dwóch wiekach historii Polski począwszy od Piastów. Potem były też wspólne lektury i rozmowy o nich. Szczególnie pamiętam te ze wspólnych wakacji w Zakopanem, kiedy mieliśmy więcej czasu na takie rozmowy. Bardzo dużo mi to dawało, bo to, co ja czytałem, Mama albo sama znała, albo mi jako lekturę podsuwała. Wiele zostało mi z tych naszych rozmów.

Czy pani Jadwiga Roszkowska coś opublikowała?

Moja Mama opublikowała tylko mały, uroczy szkic wspomnieniowy o Liceum Platerek w wydanej w 1987 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy książce „Szkoła Cecylii Plater-Zyberkówny 1883-1944". Była osobą niezwykle skromną. Uważała, że nie potrzeba jej wiele, a zwłaszcza zostawiania po sobie śladów. Gdy mając niecałe 38 lat została wdową, sama z dwoma dorastającymi synami, siłą rzeczy nie miała wiele wolnego czasu. Zawodowo pracowała w Biurze Projektów. Jeśli chodzi o pozostawianie po sobie śladów, to mam o to do Mamy nawet pewną pretensję, że jest ich tak mało - bo bardzo zasługuje na pamięć. Była osobą niezwykle lubianą – może właśnie przez wrodzoną skromność i empatię, a także przez pewien dystans do wszystkiego. Kim była, najlepiej okazało się w styczniu 1987 roku po jej śmierci, kiedy na Mszy świętej pogrzebowej w kościele oo. Jezuitów na ulicy Rakowieckiej pojawiły się tłumy. Dobrze pamiętano jej pracę w tamtejszym „,butiku", czyli kościelnym punkcie rozdziału darów w stanie wojennym. Była przecież przez dziesięciolecia tamtejszą parafianką.

Gdzie mieszkali Dziadkowie w czasie wojny? Jakie były ich wojenne losy? Czy Rodzice chętnie o nich opowiadali?

 

Czytelników, którzy kupili tę książkę, zainteresowało również:

Opinie o produkcie (0)

do góry

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl