Premier, minister, genialny strateg i dyplomata. 136. rocznica urodzin Eugeniusza Kwiatkowskiego
Eugeniusz Kwiatkowski z żoną Leokadią, synem Janem, córkami Anną i Ewą w Orłowie, 1930 r. Eugeniusz Kwiatkowski. Premier, minister, genialny strateg i dyplomata, dla którego niepodległość kraju oznaczała między innymi silną gospodarkę. Druga wojna światowa, a potem panujący w Polsce bolszewizm sprawiły, że osiągnięcia Kwiatkowskiego nie zostały do końca docenione, a talent w pełni wykorzystany. Mimo to efekty jego działalności przetrwały do dziś. Kwiatkowski stworzył port w Gdyni, uratował przed upadłością fabrykę związków azotowych w Mościcach, w Chorzowie, stworzył między innymi Centralny Okręg Przemysłowy.
Julita Maciejewicz-Ryś – wnuczka Eugeniusza Kwiatkowskiego najbardziej pamięta swojego dziadka z czasów powojennych. Mieszkała razem z nim i babcią nad morzem, gdy Eugeniusz Kwiatkowski był kierownikiem Delegatury Rządu ds. Odbudowy Wybrzeża oraz przewodniczącym Komisji Planu Rozbudowy Trójmiasta.
Anna Mączka: Eugeniusz Kwiatkowski odbudowywał po wojnie Gdynię; miał czas dla małej wnuczki?
Julita Maciejewicz-Ryś: Nie czułam, że robi strasznie ważne rzeczy. Gdy wracał z pracy, zamieniał się w dziadka i swój czas przeznaczał tylko dla nas. Wieczorem zasiadaliśmy wspólnie do obiadokolacji. Posiłki były podawane na pięknym, czyściuteńkim obrusie. To była pewna celebracja. Takie podejście w pewnym stopniu pomaga w wychowywaniu dzieci. Nie wypada źle zachowywać się przy tak pięknie nakrytym stole – myślałam wtedy. Dziadek zasiadał do stołu i… opowiadał nam dobranockę. Postacie z jego bajek nosiły nasze imiona: księżniczka Dżulita (czyli ja) i dzielny rycerz Iljacko. To sprawiało, że traktowaliśmy dziadka jak dziadka, a nie bardzo ważnego pana, który buduje port w Gdyni i nigdy nie ma czasu. Gdy opowiadał bajki, czuliśmy się najważniejszymi osobami na świecie. W swoje opowieści wplatał pewne nasze drobne grzeszki popełniane przez nas w ciągu dnia. Zastanawialiśmy się, skąd on to wie.
Eugeniusz Kwiatkowski przyjechał drugi raz nad morze, ale tym razem była to już inna Polska niż ta z lat 1926-1930.
Dziadek wrócił z zagranicy w 1945 roku na prośbę władz na Wybrzeże. Wiedział, że przyjeżdża do Polski, która dzięki decyzji aliantów została w rękach sowieckich. Była to jedyna Polska, jaka istniała. Dla niego najważniejsza była świadomość, że o sile i pozycji jego ojczyzny będzie decydować gospodarka. Ponieważ wiedział, jak ją odbudować, postanowił, że wróci i będzie się starał, pomimo wszystko, tę gospodarkę wskrzesić. W Polsce została jego starsza córka Hanna. Tu zginął podczas wojny jego syn Jan. Rodzina mieszkająca w kraju była także ważnym powodem do powrotu. Nie wyobrażam sobie, że zostałby na Zachodzie i zrzędził, iż w Polsce źle się dzieje, nie usiłując zrobić nic, żeby działo się lepiej. Taka postawa była dla niego nie do przyjęcia. Dziadek chciał służyć swojej ojczyźnie w każdych warunkach. Na Wybrzeżu dostał piękne mieszkanie służbowe, nad brzegiem morza. Dziś mieści się w nim muzeum Sopotu. Ściągnął tam całą naszą rodzinę i nas, wnuki. Po tych sześciu latach niewidzenia się ze swoją starszą córką i matką, która w Polsce spędziła wojnę, oczywiste było, że chciał mieć rodzinę przy sobie. Całymi dniami jeździł po Wybrzeżu. Chciał zorientować się, co trzeba zrobić, aby Gdynia ruszyła. Po wojnie Wybrzeże było bardzo zniszczone. Nim dziadek zabrał się za jego naprawę, rządy na tych terenach sprawowali oddzielni wojewodowie. Każdy z nich miał ambicję, że coś sam załatwi; ich działania i koncepcje nie były spójne. Z tego powodu dziadek wymyślił koncepcję Gospodarczego Związku Miast Morskich. Podkreślała ona wspólne cele całego Wybrzeża. Twierdziła, że jego interesów nie można dzielić na województwa i wydawać oddzielnych decyzji. Zakładała współpracę i łączenie wysiłków w taki sposób, aby gospodarka Wybrzeża przynosiła jak najwięcej korzyści. To była próba stworzenia makroregionu Wybrzeża. Wtedy właśnie zarzucono dziadkowi, że próbuje przywrócić dawną koncepcję Hanzy, która jest obca, a więc z gruntu rzeczy zła, bo niemiecka. Po tych trzech latach funkcjonowania Delegatury Rządu ds. Wybrzeża stopień odbudowy tego regionu był tak znaczny, że dziadek stał się niepotrzebny. Nadchodziły czasy opresyjnego socjalizmu.
Sytuacja nie zmieniła się jednak z dnia na dzień.
No właśnie. Pamiętam, jak w pierwszych latach po wojnie w procesji Bożego Ciała brał udział Bolesław Bierut i 1916 r. Eugeniusz Kwiatkowski w służbie legionowej w Siedlcach (siedzi trzeci z prawej). podtrzymywał ręce biskupa niosącego monstrancję. Te uroczystości miały charakter państwowo-kościelny. Wtedy na Wybrzeżu odbudowywała się prywatna inicjatywa. Powstawało wiele nowych zakładów. Dziadek bardzo popierał zakładanie drobnych firm i rozkręcanie małego biznesu. Rozwój gospodarki polegał przecież nie tylko na odbudowie portów i stoczni. Obywatele potrzebowali mnóstwa innych rzeczy. W ten sposób, oddolnie, rozwija się gospodarka. Dopiero później doszło do nacjonalizacji prywatnych zakładów. Represje zastosowano także wobec dziadka. Zarzucano mu hamowanie socjalistycznego rozwoju Wybrzeża i promowanie prywaciarzy.
Jak bronił się Eugeniusz Kwiatkowski?
Wyjechał z Wybrzeża. Odsunął się od tego wszystkiego. Nadchodziły czasy „dokręcania śruby”, budowania socjalizmu na zupełnie nierealnych podstawach. Tuż przed wyrzuceniem z Wybrzeża dziadek napisał do przyjaciela: „zostałem postawiony wobec faktów, którym musiałem się przeciwstawić”. Musiał oddać służbowe mieszkanie na Wybrzeżu. Instytucje, które stworzył, działały nadal – poobsadzał je właściwymi ludźmi. Dostał zakaz powrotu na Wybrzeże. Dziś to wydaje się niewytłumaczalne. W 1951 roku umarła jego matka – aby przyjechać na jej pogrzeb, musiał starać się o jednodniową przepustkę. Właściwie człowiek o niesamowitym potencjale został zawieszony w próżni. Nie miał jeszcze 60 lat, gdy przyjechał do Krakowa.
Tu jednak nie przywitano byłego ministra i wicepremiera II RP z otwartymi ramionami…
Od krakowskich urzędników usłyszał, że jeśli znajdzie sobie pustostan, to może tam zamieszkać. Był rok 1949. Bardzo wielu warszawiaków mieszkało wtedy w Krakowie. Znalezienie pustostanu było czystą abstrakcją. Moja mama odstąpiła więc dziadkowi swoje mieszkanie przy ul. Lea, a sama przeprowadziła się do teściów. W Krakowie mieszkaliśmy oddzielnie. Do dziadków przychodziłam w niedzielę. Miewali także dzień otwarty. Wszyscy goście, którzy wtedy przychodzili, odnosili się do dziadka z niesamowitym szacunkiem. Okrężną drogą dowiadywałam się, jaka była jego prawdziwa rola. On nigdy nie używał słowa „ja”. Nie mówił nigdy: „ja to zrobiłem”, „zawdzięczają mi to, że ja…”; jeśli opowiadał o jakichś sukcesach, to raczej wspominał o ludziach, którzy z nim działali.
Bardzo lubiłam przychodzić do dziadków podczas studiów w Krakowie. Wpadałam do nich w „okienkach” między zajęciami. W południe jedli drugie śniadanie. Zazwyczaj wtedy bywali sami w domu. Wujkowie byli w pracy, dzieci w szkole. Babcia i dziadek jedli drugie śniadanie przy pięknie nakrytym stole. To było tak niesamowicie miłe, obserwować ich relacje. Przeżyli razem sześćdziesiąt lat i nigdy nie usłyszałam jakiegoś zniecierpliwionego głosu lub uszczypliwej uwagi. Dziadek pilnował, aby babcia miała przygotowane lekarstwa, bo bardzo bolały ją stawy. Ona przynosiła dziadkowi w ślicznej rosenthalowskiej filiżance kożuszek do kawy, bo w tamtych czasach nie istniało coś takiego jak słodka śmietanka. Uzupełniali się doskonale. W życiu i w rozmowie babcia zachowywała się zasadniczo. Dziadek za to starał się koloryzować sprawy, zakończyć temat dowcipną puentą. Jego interpretacje mijały się przeważnie z rzeczywistością. Gdy dziadek zaczął coś opowiadać, zaczynał koloryzować. Wtedy zazwyczaj babcia przerywała mówiąc: „ależ Gieniu, to nie tak było”. Dziadek wówczas z uśmiechem siedział i czekał, aż babcia skończy swoją wersję, suchą, beznamiętną relację. Często powtarzał: „Nigdy nie mógłbym zająć się sprawami Polski gdybym miał inną żonę. Mogłem być pewny, że sprawy domu i dzieci dopilnowane są tak jak trzeba i moje myśli mogę zająć sprawami innej wagi”.
Kiedy Pani zdała sobie sprawę, że Pani dziadek jest kimś ważnym?
To jest dla mnie dość trudna sprawa, bo zarówno na Wybrzeżu, jak i w Krakowie przychodzili ludzie i pytali: „Czy jest pan minister?”, „Czy jest pan premier?”. Ponieważ nikt mi jako małemu dziecku nie tłumaczył, kto to jest premier czy minister, wydawało mi się, że jest to jakieś imię mojego dziadka. Babcia mówiła do niego „Gieniu”, więc byłam pewna, że to jego inne, kolejne imię. Bardzo długo nie miałam świadomości, kim on był i co w życiu zrobił. Pamiętam, że bardzo ciekawie opowiadał o czasach przedwojennych. O budowie Gdyni, COP-u i o okresie wielkiego kryzysu, gdy został w 1931 r. dyrektorem zakładów w Mościcach. Zakłady w Mościcach były wtedy jednym z najnowocześniejszych zakładów chemicznych w Europie, groziła im jednak plajta. Rolnicy nie kupowali nawozów, bo nie mieli na nie pieniędzy. Mościce były dzielnicą robotników i inżynierów. Wszyscy mieszkali na terenie zakładów. W tej sytuacji zamknięcie tych zakładów byłoby tragedią dla wielu ludzi, którzy związali swoje Budowa portu morskiego w Gdyni. Było to jedno z największych przedsięwzięć inwestycyjnych II Rzeczypospolitej. życie z tym miejscem. Dziadek sam podjął się uratowania Mościc. Odchodząc z rządu w grudniu 1930 roku powiedział: „dajcie mi Mościce, ja je poprowadzę”. Niektórzy podobno złośliwie mówili: „dajcie to Kwiatkowskiemu, nareszcie na czymś się potknie”. Okazało się, że wszystko jak zwykle zależy od ludzi. Dziadek miał niesamowitą umiejętność docierania do innych. Dogadał się z robotnikami, ze związkami zawodowymi, co jak wiadomo nie jest łatwe. Powiedział im, że na początku będzie skrócony tydzień pracy, zmniejszone zarobki, nie tylko ich, ale i jego. Powiedział im tak: „dajcie mi pół roku. Rozładuję te zapchane magazyny z nawozami sztucznymi. Ja to sprzedam, to wtedy produkcja będzie mogła ruszyć pełną parą, ale dajcie mi pół roku. Nie róbcie strajków, nie róbcie nic przeciwko, bo tak naprawdę działacie przeciwko sobie. Chodzi o to, aby zyskać pełną sprawność tego olbrzymiego, nowoczesnego zakładu. Jeśli zamknie się zakład chemiczny, to uruchomienie go od nowa oznacza właściwie odbudowę zakładu. Produkcji chemicznej nie można zatrzymać w połowie. Produkcja może wolniej przebiegać, ale powinna być w ruchu ciągłym”. W Mościcach robotnicy zrozumieli, o co mu chodzi i co należy robić. Zakłady przetrwały. Miał coś, czego brakuje dzisiejszym politykom – umiejętność trafiania do ludzi różną drogą. Podchodził do każdego z sympatią i szacunkiem.
Można odnieść wrażenie, że Mościce to państwo w państwie, pewien zamknięty świat, nie powiązany tylko pracą.
Przyjaźnie, zależności zawarte w Mościcach były trwałe. Kiedyś zostałam zaproszona przez tamtejsze Towarzystwo Miłośników Mościc. Byłam zaskoczona, jak wiele osób przyszło na spotkanie ze mną. Oczywiście w większości to byli młodzi ludzie, ale okazało się, że te tradycje zakładów i opowieści w rodzinach o tym, jak było, kiedy Eugeniusz Kwiatkowski był dyrektorem, przetrwały. Ci ludzie z niesamowitą sympatią odnosili się do mnie, co przecież było na wyrost, bo nie miałam w relacjach między nimi a dziadkiem żadnego swojego udziału. Na spotkaniu było kilka starszych osób, które opowiadały swoje wspomnienia o dziadku. Widać było, że są one dla nich bezcenne.
Moja ciotka opowiadała mi, jak w 1935 roku dziadek został powołany na wicepremiera i ministra skarbu. Opuszczał wtedy Mościce. Ludzie żegnając go, ustawili taki szpaler z rąk od Zakładów do dworca. Nie słyszałam o piękniejszym geście wdzięczności ludzkiej. Co ważne, dziadek nie jechał samochodem, tylko pociągiem do Warszawy. Był bardzo wrażliwy na wydawanie grosza publicznego. Choć, o ironio losu, często był oskarżany o forsowanie finansów z funduszy państwowych.
Dzięki tej metodzie zbudował Gdynię.
To prawda. Mówiło się o nim, że jako minister skarbu miał węża w kieszeni. Bardzo dużo nauczyła go praca przy budowie Gdyni. Firmy przy budowie portu „ślimaczyły robotę” – jak mówił – i żądały ulg podatkowych. Podkreślał, że studia w Monachium nauczyły go systematyczności i zorganizowania. Widział, jak studenci-Japończycy żyli bardzo skromnie. Odsyłali rządowi zarobione pieniądze. Czy wyobraża Pani sobie, że tak dzieje się u nas? Patrzę z takim troszkę dystansem, ale i ze smutkiem, jak trwoniony, jak łatwo rozdysponowywany jest grosz publiczny. Uważam, że powinno się zakazać używania zwrotu, że „coś robimy na koszt państwa”. Zawsze powinniśmy mówić, że „coś robimy na koszt podatników”. Być może ta refleksja, czy wolno nam tych środków użyć, byłaby inna. Bo taka jest prawda – to są pieniądze podatników. Państwo nie ma swoich pieniędzy. Gdy potrzebne były fundusze na budowę Gdyni, dziadek miał pewien problem. Piłsudski nie był skory do wydania środków publicznych na budowę portu. Dziadek znalazł jednak sposób na Marszałka. Dowiedział się, kiedy go nie będzie w domu i odwiedził jego żonę z córkami. Poprosił dziewczynki, aby zostały matkami chrzestnymi dwóch statków i przyjechały na ich chrzciny razem z tatą. Żonę Piłsudskiego poprosił, aby w dniu chrzcin „była chora”. Z córkami musiał więc pojechać nad morze sam Marszałek Piłsudski. Od tej chwili ile razy dziadek przygotowywał budżet dla Gdyni, Piłsudski nigdy nie protestował i zawsze podpisywał.
Jak Eugeniusz Kwiatkowski dobierał ludzi?
Przy realizacji wszystkich przedsięwzięć najważniejsze były kompetencje. Nieważne było dla niego, czy ktoś miał korzenie legionowe, był prawicowy czy lewicowy. Najlepsze plany i koncepcje rodzą się wtedy, gdy na decyzje składa się spojrzenie wielu osób patrzących z zupełnie różnych punktów. Priorytetem było także zaangażowanie. Być może dlatego efekty jego przedsięwzięć były tak szybkie. Nie uczestniczyli w nich „nietrafieni” ludzie. Dziadek miał niesamowitą umiejętność dobierania sobie osób do współpracy, tworzenia takich zespołów, które bardzo sprawnie pracowały. Sam umiał bardzo mądrze przygotowywać plany wszystkich projektów i kolejność, w jakiej powinny być wykonywane. Wszystkie plany zawsze było poddawane analizie ekonomicznej przewidywanych efektów. To nie było rzucanie się z motyką na słońce: a może zrobimy coś wielkiego, a potem okaże się, że to w ogóle nie jest potrzebne, bo cały świat poszedł w zupełnie inną stronę. W końcu dziadek dwa razy po cztery lata decydował o polskiej gospodarce! To jest przedziwne, że w ciągu tych dwóch okresów rozdzielonych pięcioma latami pobytu w Mościcach udało się zrobić tyle rzeczy, które do dziś funkcjonują, rozwijają się i tak na trwałe związane są z nazwiskiem jednego człowieka...
Na Podkarpaciu do postaci mojego dziadka ciągle wracają. Jestem często zapraszana na uroczystości którejś rocznicy COP-u. Każde spotkanie zaczyna się od zdania, że „na początku był minister Kwiatkowski”. 5 lutego 1937 roku powstał plan budowy COP-u. W historii naszej gospodarki nie mieliśmy tak dobrze opracowanego planu całościowego. To było większe przedsięwzięcie niż Gdynia. W tych czasach wieś polska była przeludniona, druga wojna światowa wisiała w powietrzu. Ważne było, aby postawić na przemysł zbrojeniowy i możliwość obrony. Przy użyciu taczek, łopat i furmanek zbudowano 21 zakładów produkcyjnych. To był niesamowity wysiłek i bardzo zorganizowana praca. W 1935 roku państwo było na skraju bankructwa. W 1937 roku uzyskało nadwyżkę finansową. Dziadek opracował piętnastoletni plan, aby w 1954 roku poziom życia w Polsce był porównywalny do życia na Zachodzie. Nie było to łatwe, bo Polska jeszcze niedawno podzielona była na trzy zabory i każda część funkcjonowała w zupełnie inny sposób. W Rzeszowie zaczęła rozwijać się Politechnika Rzeszowska. Kształcili się w niej specjaliści z Doliny Lotniczej, która fundowała stypendia na naukę. Studenci mieli więc zapewnioną pracę. Do dziś możemy oglądać ślady dawnej świetności Doliny. Rozwinęły się ośrodki w Świdniku-Mielcu i Rzeszowie. To w Rzeszowie Amerykanie umieścili fabrykę budowy nowoczesnych silników. Marek Darecki, który jest szefem rzeszowskich zakładów, mówił mi, jak ważny jest ten związek zakładów z przeszłością i postacią Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ten impuls przemysłowy dany Rzeszowowi w czasach COP-u spowodował, że także samo miasto zaczęło się rozwijać. Darecki stara się kontynuować koncepcję mojego dziadka, aby przemysł lotniczy napędzał 1962 r. Karta tytułowa jednej z powojennych publikacji Eugeniusza Kwiatkowskiego. całe miasto. Podczas wojny część zakładów została zamknięta przez Niemców, a te, które po wojnie pozostały, produkowały nadal na licencjach rosyjskich. Oczywiście nadal pracowała tam wyśmienita inżynierska kadra.
Dziadek wspominał, że podczas jego premierostwa najlepiej układały mu się relacje z wojskowymi kręgami. Premier Kwiatkowski uruchamiał plajtujące zakłady, otwierał nowe. W 1923 roku pokazał Niemcom, że uratuje zakłady w Chorzowie. Niemcy nie wierzyli. Maszyny przecież wywieźli, a te, których się nie dało, zniszczyli. Dziadek rozpisał sobie 10 koncepcji poprowadzenia tego zakładu. Dwie z nich okazały się możliwe do przeprowadzenia. Niemożliwe stawało się możliwe. Zbudował port w Gdyni wówczas, gdy Niemcy sprawowali zarząd nad Wybrzeżem Gdańskim. Nie wierzyli, że Polacy są w stanie wybudować nowy port.
Tajemnica sukcesu to nie tylko zgrani ludzie…
Jego koncepcje udawały się, bo były przemyślane w drobiazgach i poddawane analizie ekonomicznej. Nie zapominajmy, że dziadek był chemikiem, a chemik myśli całościowo, co on odnosił do całej gospodarki rozumianej jako system naczyń połączonych. Jeśli w jednym miejscu zachodzi gwałtowna zmiana, w innym uderzy nas tam, gdzie nie chcemy. Oczywiście nie ma człowieka, który potrafiłby wszystko przewidzieć. Tuż przed wojną doprowadził gospodarkę polską do nie gorszej kondycji niż ta, jaka była na Zachodzie. Chodziło mu o niezależność gospodarczą wobec Rosji.
Wojnę przeżył w Rumunii. Ocalał, ale nie podjął decyzji, aby zostać na Zachodzie.
Wracając do Polski po wojnie zastrzegł Borejszy, że nie wstąpi do partii i będzie zajmował się wyłącznie gospodarką. To był jego warunek powrotu do pracy w rządzie. Poza tym w Polsce, w Sahryniu, był grób jego syna. Jasne było, że chciał być bliżej niego.
Tuż po wojnie dziadek miał kompetencje większe niż wojewodowie. Był nad nimi. To się nie podobało. Urzędnicy pisali na niego donosy. Twierdzili, że hamuje pracę socjalistyczną. Chciano się go pozbyć. Niewesoło wyglądała również jego sytuacja materialna. Po wojnie nie miał do czego wrócić, bo nigdy nie miał swojego mieszkania oprócz Owczar, które mu zresztą odebrano. Zawsze mieszkał w lokalu albo wynajętym, albo służbowym. Wyznawał zasadę: mieszkam tam, gdzie pracuję. Uważał, że byłoby to niesamowitą stratą czasu, gdyby wożono go z miejsca, gdzie pracował, do miejsca, w którym mieszkał. Dziadek i cała jego rodzina zapłacili za to. Nie było takiego mieszkania, które byłoby jego. Owczary, które kupił w 1936 roku, odebrano w roku 1950; podkrakowski majątek nie podlegał reformie rolnej, bo był za mały. Władze postanowiły więc użyć sposobu. Dziadek miał akt kupna, ale okazało się, że poprzedni właściciel nie uporządkował spraw w księgach wieczystych.
Czy ta socjalistyczna rzeczywistość zmieniła Eugeniusza Kwiatkowskiego?
Nie. Dziadek był bardzo opanowany. Nie chciał zmieniać atmosfery w domu. Nie zgorzkniał, nigdy nie narzekał. Miał nienaganne maniery. Z wielkim szacunkiem podchodził do wszystkich ludzi, także tych prostych osób. Był zdystansowany do wszystkiego i wszystkich. Nigdy się na nikogo nie skarżył. Znałam go, gdy był pozbawiony wyższych funkcji. Nie wyglądał na człowieka, który coś przegrał lub cokolwiek stracił.
Tuż po okupacji nadszedł brak szacunku dla państwa. Pogodziliśmy się z tym, że to, co kiedyś nazywało się nieuczciwością lub kradzieżą, zastąpiono słowem: „załatwić”. Nie czuło się, że to jest kradzież. Powojenne lata połamały nam charaktery. W PRL-u długo nie kupowało się ołówków. Można było je „zamówić”, czyli zabrać z pracy i to już tak zostało: „zorganizować”, „zdobyć”… Dziadek nie mógł pogodzić się z tym światem. Odsunął się od polityki, nie udzielał wywiadów. Nigdy nie słyszałam, żeby się jednak skarżył. Podziwiałam go, gdy dostawał pieniądze za książki. Pisał podręczniki do chemii. Człowiek, który zawsze był w pracy z ludźmi i zawsze widział rezultaty swojej pracy, nagle został skazany na siedzenie za biurkiem. Nie był już w rządzie. Nikt nie mógł go zatrudnić. Po latach się okazało, że chemia była najmniej śmierdzącą sprawą, jaką się zajmował.
Nawet jako emeryt codziennie o określonej godzinie pracował w swoim gabinecie. Oczywiście nie oznacza to, że nic nie widział poza pracą przy biurku. Gdy u babci pojawiły się kłopoty z kolanami, sam przejął jej obowiązki domowe, np. palenie w piecu. Bardzo lubiłam mu w tym towarzyszyć. Dziadek opowiadał przy okazji o historii węgla. Ciekawie mówił nawet o żwirku, który powstawał po jego wypaleniu. Robota z dziadkiem była zawsze zajmująca. Miał też zaszczytną funkcję w naszej rodzinie – zdobywanie karpia na Święta. Opracowywał strategię, Zakłady Azotowe w Mościcach. Trzej robotnicy przy maszynie. gdzie dowożą karpia. Pewnego dnia długo nie wracał, w końcu pojawił się, ale bardzo zmarznięty. Powiedziałam, że od tej chwili ja będę wstawała ileś godzin wcześniej o świcie i przejmuję obowiązki zdobywania karpia.
Ten niezwykły człowiek, który tyle zrobił dla Polski, miał prawo się załamać, w końcu pozbawiono go wszystkiego. Czy wierzył jeszcze w ten kraj po tym, co mu zrobiono?
Dziadek nie używał wielkich słów. Patriotyzm to było dla niego codzienne uczucie, codzienna praca dla kraju. Patriotyzm to jest podstawowy obowiązek wobec swojego kraju. Polska nie może być jednak krajem hałaśliwego patriotyzmu. Wielkie słowa są puste. To jak nas postrzegają, jest bardzo ważne.
Pani ostatnie wspomnienia o dziadku?
Pamiętam, że zawsze miał pogodną twarz i błyski w oczach. Pamiętam nasze ostatnie spotkanie. 22 lipca 1974 roku rozchorował się. Choroba męczyła go miesiąc. Mój syn miał wtedy dwa lata. Przychodziłam do dziadka na piechotę, do mieszkania przy Alejach. Mówił wtedy: „nie przychodź z synkiem, chcę, by pamiętał mnie zdrowego”. Moja mama odwiedzała go z ciotką na zmianę. Wtedy pierwszy raz leżał w łóżku podczas choroby. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wcześniej leżał. Miałam jechać na wczasy na początku sierpnia. Dziadek co chwilę pytał mnie, kiedy wyjeżdżam. Nie potrafiłam mu powiedzieć, że się o niego martwię i ciągle przekładam wyjazd. Kiedy znów zapytał: „Kiedy wyjeżdżasz?”, postanowiłam faktycznie wyjechać. Gdy wracaliśmy z wczasów, zatrzymaliśmy się w Warszawie. Pamiętam: była szósta rano. Byłam w łazience. Słyszałam w Radiu Wolna Europa, jak czytali życiorys dziadka. Pobiegłam na pocztę zamówić rozmowę z babcią…
Zawsze jak przychodziłam, był wesoły. Takim go zapamiętałam. Gdy kardynał Karol Wojtyła, z którym dziadek się przyjaźnił, dowiedział się o jego śmierci, zarządził, aby wystawić trumnę z ciałem na Wawelu. Oczywiście nie było oficjalnej informacji. O Wawelu wiedzieli ci, którzy mieli wiedzieć. Zainteresowani ostatnim pożegnaniem dowiadywali się ode mnie pocztą pantoflową. Od władz był nekrolog, ale nie było informacji o dacie pogrzebu. Kto znał dziadka, kontaktował się ze mną. Władze zaproponowały nam pogrzeb w Alei Zasłużonych, ale bez księdza. Odmówiliśmy.
Dla mnie to był wielki szok, że dziadka nie będzie. Dotarło do mnie w końcu, że nie będzie już można tak po prostu do niego przyjść. Na pogrzebie były tłumy. Przyjechali ludzie z Wybrzeża. Pięć dni przed śmiercią dziadka odwiedzili go profesorowie z Uniwersytetu Gdańskiego. Przyznali mu tytuł doktora honoris causa. Planowali przesunąć wręczenie tego tytułu na początek roku, ale przyjechali wcześniej. Niewątpliwie Wybrzeże doceniło zasługi dziadka. W 1972 roku obchodziliśmy 50. rocznicę budowy Gdyni. Dziadek został wtedy odznaczony medalem Zasłużony Pracownik Morza – Polonia Restituta.
Jaką rolę w życiu Eugeniusza Kwiatkowskiego odgrywała wiara?
Dziadek stosował w życiu 10 przykazań. Miał swoje sposoby porozumiewania się z Panem Bogiem. Z pewnością przestrzegał takich reguł jak uczciwość, prawość, rzetelność, które obowiązują przyzwoitych ludzi. Uważał, że jego poglądy i kontakty z Panem Bogiem to jego prywatna sprawa. Święta celebrował. Prezenty pod choinką pozwalał rozpakowywać dopiero po odśpiewaniu kolęd. Zapytałam kiedyś dziadka, jak sobie wyobraża raj. Odpowiedział mi jednym zdaniem – to jego gabinet wypełniony książkami z możliwością pracy.
Rozmawiała: Anna Mączka
*
Powyższy wywiad ukazał się w miesięczniku WPiS nr 99.
(AD)
Zapraszamy do naszej Księgarni Internetowej po miesięcznik WPiS oraz po książki o historii Polski - tej znanej i nieznanej:
Prenumerata elektroniczna WPiSu na pierwsze półrocze 2025 roku (6 numerów)
Miesięcznik „Wpis” już od trzynastu lat pozostaje wierny swym założeniom i przedstawia Czytelnikom podstawowe wartości, a więc wiarę, patriotyzm i sztukę.
Publikują u nas tak znakomici autorzy, jak m.in.: Adam Bujak, ks. prof. Waldemar Chrostowski, Leszek Długosz, prof. Ryszard Kantor, dr Marek Klecel, ks. prof. Janusz Królikowski, prof. Grzegorz Kucharczyk, dr Monika Makowska, prof. Aleksander Nalaskowski, prof.
Prenumerata miesięcznika WPIS na rok 2025. Wydanie drukowane
Miesięcznik „Wpis” już od trzynastu lat pozostaje wierny swym założeniom i przedstawia Czytelnikom podstawowe wartości, a więc wiarę, patriotyzm i sztukę.
Publikują u nas tak znakomici autorzy, jak m.in.: Adam Bujak, ks. prof. Waldemar Chrostowski, Leszek Długosz, prof. Ryszard Kantor, dr Marek Klecel, ks. prof. Janusz Królikowski, prof. Grzegorz Kucharczyk, dr Monika Makowska, prof. Aleksander Nalaskowski, prof.
Opresja. Ilustrowana historia PRL
Ta książka powstała z dwóch powodów. Po pierwsze, poziom wiedzy o tak przecież nieodległych czasach jak historia państwa nazwanego Polską Rzeczpospolitą Ludową (PRL) jest w naszym społeczeństwie bardzo niski, zwłaszcza wśród ludzi młodych i średniego pokolenia. Są bowiem siły i ośrodki usilnie pracujące nad utajnianiem prawdy o latach 1944–1989.
Nikczemność i honor. Stan wojenny w stu odsłonach
Pisząc o stanie wojennym, można, wbrew pozorom, podkreślać także zachowania pełne honoru i godności. I nie chodzi tu bynajmniej o zachowania gen. Jaruzelskiego, określanego przez niektórych mianem „człowieka honoru”, co należy uznać za rzecz wielce haniebną. Chodzi tu o pełną godności postawę osób gnębionych i prześladowanych, którzy potrafili zachować ją nawet w warunkach ekstremalnych.
Historia i Teraźniejszość. Podręcznik dla liceów i techników. Klasa 1. 1945–1979.
Nowy przedmiot Historia i Teraźniejszość wymaga także nowego podejścia do podręcznika. Autor – wybitny badacz, historyk i ekonomista, człowiek bardzo aktywny społecznie – postawił na narracyjność. W połączeniu z atrakcyjnym stylem pisania powinno przynieść to istotny efekt dydaktyczny, pobudza bowiem ciekawość czytelnika-ucznia.
Historia i Teraźniejszość. Podręcznik dla liceów i techników. Klasa 2. 1980-2015
Nowy przedmiot szkolny Historia i teraźniejszość wzbudził w 2022 roku olbrzymie zainteresowanie – okazał się niezwykle potrzebny. W naszym podręczniku rozczytywała się i wciąż rozczytuje cała Polska, głównie młodzież, ale nie tylko. Wynika to z faktu, że książka napisana została w sposób szczególnie atrakcyjny.
Cuda polskie. Matka Boża i święci w naszych dziejach
Na historię naszego kraju należy patrzeć z punktu widzenia człowieka wierzącego, chrześcijanina, jeśli chce się dzieje Polski interpretować uczciwie. Ta książka nie jest suchym dziełem naukowym, lecz zawiera solidną porcję wiedzy o minionych wiekach. Jest napisana barwnie i żywo. Prezentuje autentyczne wydarzenia, konkretne osoby oraz sprawdzone opinie. Obejmuje okres od Mieszka I po współczesność.
Polacy wierni i dzielni
Polacy – kim jesteśmy? Kim byliśmy? Kim powinniśmy być w przyszłości? O. prof. Marian Zawada od ponad 40 lat szuka odpowiedzi na te pytania. Szuka – i znajduje. Zastanawia się nad kondycją naszego narodu od momentu jego narodzin w X wieku po czasy najbardziej współczesne. I nieustannie jest pełen zachwytu nad duszą polską, nad jej zdolnością przetrwania nawet największych kataklizmów, nad jej niezłomnością.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.