Pod ostrzałem opatrywała rannych, pomogła wynieść cudowną figurę Chrystusa z warszawskiej katedry. Wywiad z Barbarą Piotrowską-Gancarczyk, powstańcem warszawskim

Nasi autorzy

Pod ostrzałem opatrywała rannych, pomogła wynieść cudowną figurę Chrystusa z warszawskiej katedry. Wywiad z Barbarą Piotrowską-Gancarczyk, powstańcem warszawskim

Barbara Piotrowska ps. „Pająk”, studentka konspiracyjnej architektury, sanitariuszka i łączniczka batalionu AK „Wigry”. Zdjęcie wykonane na trzy miesiące przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Fot. Archiwum Barbary Piotrowskiej-Gancarczyk Barbara Piotrowska ps. „Pająk”, studentka konspiracyjnej architektury, sanitariuszka i łączniczka batalionu AK „Wigry”. Zdjęcie wykonane na trzy miesiące przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Fot. Archiwum Barbary Piotrowskiej-Gancarczyk

85 lat temu, w nocy z 26 na 27 września 1939 roku, w walczącej Warszawie powołano do życia Służbę Zwycięstwu Polski, która w końcu przekształcona została w Armię Krajową. Ta formacja wojskowa razem z Rządem RP na Uchodźstwie stanowiła Polskie Państwo Podziemne, którego święto dzisiaj obchodzimy. Z tej okazji, mając w naszej wdzięcznej pamięci wszystkich, którzy walczyli wtedy o wolną Polskę, publikujemy wywiad dr Moniki Makowskiej z Barbarą Piotrowską-Gancarczyk – powstańcem warszawskim, sanitariuszką i łączniczką, batalionu AK "Wigry" uhonorowaną orderem Virtuti Militari.

Monika Makowska: W momencie wybuchu II wojny światowej miała Pani 16 lat. W 1941 r. zdała Pani konspiracyjną maturę i podjęła tajne studia na konspiracyjnym Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej, łącząc je z działalnością w strukturach Delegatury Rządu na Kraj i AK.

Barbara Piotrowska-Gancarczyk: Studia i działalność konspiracyjna w AK bardzo często łączyły się ze sobą. Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej działał pod przykrywką Kursów Rysunku Technicznego. Oficjalnie była to szkoła zawodowa, takim placówkom Niemcy dawali pozwolenie na działalność. Współorganizatorem tej szkoły, będącej kamuflażem dla tajnej politechniki, był prof. Stefan Bryła, pionier inżynierii budowlanej, ostatni przedwojenny dziekan Wydziału Architektury. Niektóre ćwiczenia mieliśmy w budynku tej szkoły – np. matematykę z prof. Wiktorem Pogorzelskim i „pierwszy rysunek”, czyli rysunek głów wg modeli gipsowych. Drugi rysunek (meble), podobnie jak trzeci (akt kobiecy), uzupełnialiśmy już na kompletach w mieszkaniach prywatnych. Najtrudniejsze, fachowe przedmioty były, rzecz jasna, wykładane na kompletach, w mieszkaniach studentów, a nawet profesorów. Poziom był bardzo wysoki; nasi profesorowie to były prawdziwe sławy w dziedzinie architektury, wszyscy bardzo zaangażowani w kształcenie polskiej młodzieży. Niemcy nie mieli pojęcia o istnieniu tajnej politechniki. Historię architektury polskiej wykładał prof. Jan Zachwatowicz, bardzo zasłużony w dziedzinie ratowania warszawskich zabytków, zbiorów i dzieł sztuki [jeszcze we wrześniu 1939 r., później w czasie okupacji i powstania, a także po powstaniu. Przeżyje wojnę, zostanie szefem Wydziału Architektury Zabytkowej Biura Odbudowy Stolicy – przyp. red.]. Miał niesamowity talent rysunkowy, potrafił momentalnie narysować na tablicy obiekt architektoniczny, który opisywał. Uważał, że przygotowywanie i noszenie przy sobie przeźroczy jest zbyt niebezpieczne, bo w razie łapanki Niemcy przeprowadzali rewizje zatrzymanych osób. Wykłady z historii architektury starożytnej i średniowiecznej prowadził z kolei prof. Marian Lalewicz. Był zachwycony architekturą i sztuką starożytnej Grecji, mało kto tyle wiedział na temat tych wspaniałych budowli i rzeźb. Pamiętam, z jaką estymą mówił o szatach greckich posągów, porównywał je do fal morskich. Mówił pięknym, poetyckim językiem. Ja, dwie koleżanki i kolega zdawaliśmy u niego egzamin z architektury starożytnej i średniowiecznej. To był trudny przedmiot, choć bardzo ciekawie prowadzony, nauczyliśmy się więc porządnie. Po egzaminie profesor powiedział, że przed wojną nie miał tak dobrze przygotowanych studentów. Obiecywał, że jak skończy się wojna, zabierze nas na wycieczkę do Grecji, żebyśmy mogli zobaczyć te wspaniałe budowle i posągi. Niestety, zginął w czasie powstania, rozstrzelany w masowej egzekucji przy ul. Dzikiej… Wszyscy profesorowie byli bardzo ofiarni, szczególnie prof. Bryle zależało, żeby przekazać nam wiedzę. Powtarzał: „uczcie się, nie zaniedbujcie nauki. Wszystko, co teraz zrobicie, będzie wam po wojnie zaliczone”. Zdawałam u niego egzamin z żelbetu.

A propos prof. Bryły, którego była Pani nie tylko studentką, ale też łączniczką – działał jako szef Departamentu Robót Publicznych i Odbudowy w Delegaturze Rządu RP w Londynie na Kraj. W jaki sposób weszła Pani w struktury konspiracyjne?

W czasie konspiracyjnych studiów kontaktowałam się właściwie z czterema osobami: Wandą Manczarską, Stasią Witkowską, Zbyszkiem Smidowiczem i Andrzejem Sikorskim. Widywaliśmy się niemal codziennie, przygotowywaliśmy się razem do egzaminów. Nazywaliśmy siebie „Rodzinką”, mieliśmy do siebie pełne zaufanie. Wszyscy działaliśmy w AK, choć w różnym czasie weszliśmy w struktury. O tym, że prof. Bryła potrzebuje łączniczek, dowiedziałam się od Zbyszka Smidowicza, którego ojciec od lat przyjaźnił się z profesorem. Zbyszek wtedy zaproponował mnie, Wandę i Stasię. Profesor nie miał żadnych wątpliwości, bo znał doskonale swojego studenta. Naszą przysięgę odbierał właśnie Zbyszek; nie było specjalnej uroczystości, tylko wypowiadanie słów roty przysięgi. Konspiracja była w dużym stopniu oparta na wzajemnym zaufaniu i wiedzy, czy ktoś może kogoś polecić. Nie przypominam sobie, żeby w jakimś przypadku to zawiodło, żeby ktoś polecony okazał się konfidentem. Dobrze znaliśmy się sprzed wojny, każdy z nas starał się ratować naszą Polskę. Jako łączniczka prof. Bryły przenosiłam korespondencję od niego i do niego; to były niewielkie zapisane karteczki. Nie wolno było do nich zaglądać – domyślałam się, że były to informacje docierające przez Delegaturę z Londynu. Dla bezpieczeństwa punkty kontaktowe często się zmieniały. Początkowo nosiłam też konspiracyjną prasę, ale profesor mi tego zabronił, bo każdy większy pakunek zwracał uwagę. Gdybym „wpadła”, byłoby to bardzo niebezpieczne. Nie wolno było więc nam nosić przy sobie niczego, co mogłoby rzucać się w oczy. Na dwa tygodnie przed jego aresztowaniem w 1943 r. profesor zabronił mi do siebie przychodzić. Powiedział, że tak będzie lepiej dla mnie, a jak coś się zmieni, to mnie powiadomi. 16 października 1943 r. został wraz z całą rodziną aresztowany przez Gestapo. Mimo starań o jego uwolnienie został 3 grudnia 1943 r. rozstrzelany wraz z grupą zakładników w remizie tramwajowej przy ul. Puławskiej; jest tam dziś pamiątkowa tablica. W czasie okupacji zginął też mój kolega z „Rodzinki”, Andrzej Sikorski. Należał do harcerstwa, był instruktorem szkolenia bojowego i redaktorem tajnej prasy. Niestety lokal, w którym prowadził szkolenie, został zdekonspirowany. Była wsypa, przyjechało Gestapo. Andrzej próbował uciekać i wtedy go zastrzelili…

Tragiczna historia… Jednak mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa nikt z Was nie rezygnował z działalności konspiracyjnej. Pani także zdecydowała się wejść w struktury Batalionu AK „Wigry”.

Tak – przez koleżankę „Wisię” [Jadwiga Konopacka-Klimaszewska, także sanitariuszka i łączniczka batalionu AK „Wigry”]. Wiedziałam, że ona ma kontakty. Było to na przełomie 1941/1942 r. Podała mi adres i oczywiście mnie poleciła. Gdy przyjmowali do oddziału, musieli wiedzieć, kogo poleca dana osoba. W ten sposób dostałam się do „Wigier”. Było to wbrew zasadom konspiracji, gdyż ze względów bezpieczeństwa nie wolno było należeć do dwóch organizacji. Jednak bardzo mi zależało, żeby być w organizacji harcerskiej, wojskowej; otrzymałam najpierw pseudonim „Konarzewska”. Pseudonim „Pająk” wybrały dla mnie koleżanki. Zawsze byłam chuda, miałam długie ręce i nogi. Kiedy tak wisiałam na drabinkach podczas ćwiczeń fizycznych, widocznie skojarzyłam im się z pajączkiem i tak mnie nazwały. „Wigry” organizowały ćwiczenia fizyczne w sali gimnastycznej Szelestowskiego; było to chyba na Hożej. Musiałyśmy tam przychodzić bardzo wcześnie rano, bo potem zjawiali się tam na ćwiczenia esesmani.

Jak wyglądały szkolenia pielęgniarskie dla przyszłych sanitariuszek i łączniczek? Nie wszystkie dziewczęta studiowały przecież medycynę.

Te, które ją studiowały i już ją kończyły, brały udział w szkoleniach jako instruktorki. W moim przypadku było tak, że w wyznaczonych terminach zbierałyśmy się po pięć w mieszkaniu prywatnym jednej z koleżanek, gdzie przychodził lekarz. Miałyśmy z nim wykłady, ćwiczenia praktyczne z udzielania pierwszej pomocy, bandażowania, robienia zastrzyków. Zastrzyki były najtrudniejsze – najpierw robiłyśmy je w kanapę, potem ćwiczyłyśmy na psie jednej z koleżanek, ale on nam zaraz uciekł. Później zastrzyki robiłyśmy każda sobie – także z obawy, że jak przyjdzie co do czego, żeby komuś nie zrobić krzywdy. Te z nas, które przechodziły przeszkolenie pielęgniarskie, dostawały się na praktyki do szpitali i brały udział w operacjach. Personel szpitala oczywiście nie wiedział, że ma do czynienia z dziewczynami z AK; uchodziły za zwykłe praktykantki. Dziewczęta, które takie szkolenia przeszły, były podczas powstania przydzielane głównie do szpitali do asystowania przy operacjach. Te zaś, które tak jak ja przeszły szkolenia w zakresie pierwszej pomocy, przydzielano do oddziałów liniowych. Miałyśmy też szkolenia z zakresu łączności.

Jak zapamiętała Pani ostatnie miesiące, ostatnie chwile przed wybuchem Powstania?

Jeśli chodzi o młodzież, to myśmy się spodziewali, że lada moment coś się wydarzy. Było nasilenie szkoleń, przygotowań. Nadchodziły informacje o konieczności zachowania gotowości.

Widzieliście uciekających Niemców, domyślaliście się, że nadchodzi moment wybuchu Powstania.

Barbara Piotrowska-Gancarczyk w czasie walk powstań- czych miała 21 lat; w „Wigrach” i w innych oddziałach AK służyli też młodsi chłopcy i dziewczę- ta. Fot. Adam Bujak Barbara Piotrowska-Gancarczyk w czasie walk powstań- czych miała 21 lat; w „Wigrach” i w innych oddziałach AK służyli też młodsi chłopcy i dziewczę- ta. Fot. Adam Bujak Tak. Masowe ucieczki Niemców widoczne były już na jakieś dwa tygodnie przed powstaniem. Chodziliśmy nawet na dworzec, żeby się tym nacieszyć, bo stamtąd odjeżdżały pociągi ewakuacyjne. Uciekali pracownicy niemieccy, wśród nich kobiety, prawdopodobnie urzędniczki. Nim podstawiono pociąg, już tłumy Niemców stały na peronach. A kiedy podjeżdżał, niektórzy wskakiwali zanim się zatrzymał. Wśród Niemców był potworny strach, co nas oczywiście bardzo cieszyło. Poza tym widziało się na ulicach Warszawy odwrót żołnierzy Wehrmachtu. Jeszcze nie tak dawno udawali się na front wschodni, wtedy jechali w samochodach, w pełnym uzbrojeniu. Byli tacy butni, pewni siebie... Teraz wyglądało to zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie było samochodów, tylko rekwirowane widocznie od chłopów wozy konne, za którymi szły jakieś kozy. Niemcy nie byli już eleganccy i wyświeżeni, mieli mocno zniszczone mundury. Bardzo nas cieszył ten niemiecki odwrót. Spodziewaliśmy się, że to już ich koniec, że nadszedł moment rozpoczęcia powstania. Bałam się go, jak wszelkiej wojny i walki, ale w żadnym wypadku nie byłam przeciwna. Wiedziałam, że ono nastąpi i że muszę wziąć w nim udział. Jakieś trzy dni przed jego rozpoczęciem nadszedł rozkaz, żeby ci, którzy mieszkają na prawym brzegu Wisły, przenieśli się do lewobrzeżnej Warszawy, bo w czasie walk przejście przez mosty na Wiśle może być niemożliwe. Pamiętam, że zamieszkałam wtedy u Wandy Manczarskiej na Lesznie. Ona była przydzielona do Śródmieścia, pełniła służbę razem ze Zbyszkiem Smidowiczem. „Wigry” były batalionem odwodowym komendanta Okręgu Warszawskiego AK; nasze punkty koncentracji znajdowały się na Starym Mieście.

Jak zapamiętała Pani pierwsze godziny, dni Powstania? Początkowo pełniła Pani służbę w Śródmieściu.

O koncentracji oddziałów powstańczych dowiedziałam się 1 sierpnia ok. godz. 11.00 właśnie od Zbyszka, który udawał się na swoje miejsce zbiórki w Śródmieściu. Nie wiedziałam wówczas, że to nasze ostatnie spotkanie, że zginie już 8 sierpnia podczas ataku na Małą Pastę… Ja i moja koleżanka z „Wigier” Janka Gruszczyńska (ps. „Janka”) wiedziałyśmy, że o godzinie „W” mamy stawić się w punkcie koncentracji na Starym Mieście na ul. Kilińskiego 1. Było to mieszkanie mego wykładowcy prof. Stanisława Hempla, gdzie znajdowało się miejsce zbiórki sanitariuszek i łączniczek; chłopców z nami nie było. Dotarłyśmy z „Janką” na miejsce 15 minut przed godziną „W”. Następnego dnia dowiedziałyśmy się, że powstanie się nie powiodło (oczywiście była to nieprawda), że chłopcy z „Wigier” mają wycofać się na Wolę, a później do Puszczy Kampinoskiej po broń, a dziewczęta mają rozejść się do domów. Część z naszych chłopców dołączyła na Woli do batalionów „Zośka” i „Parasol”. Walczyli wraz z nimi, a po upadku Woli przedarli się z powrotem na Stare Miasto. Nasz dowódca, kapitan „Trzaska” [Eugeniusz Konopacki, stryj łączniczki „Wisi”], przeprowadził wówczas reorganizację, dołączając tzw. drugi rzut „Wigier”, i objął dowództwo nad całością. W każdym razie 2 sierpnia byłyśmy bardzo zawiedzione, że mamy się rozejść. Byłyśmy bowiem w pełnej gotowości do powstania – miałyśmy apteczki, odpowiednie ubranie. Zostawiłyśmy apteczki i biało-czerwone opaski, żeby nie narażać się w razie spotkania z Niemcami, i zaczęłyśmy po kolei, po dwie, wychodzić z domu na Kilińskiego. Z „Janką” i z „Isią” (Maria Sielużycka-Czermińska) chciałyśmy przedostać się na plac Napoleona do mojej ciotki. Skierowałyśmy się na Podwale i ulicę Kozią.

Na rogu Koziej i Trębackiej natknęłyśmy się na niemiecki czołg i jego załogę w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu. Niemcy nas zauważyli. Niebezpiecznie byłoby uciekać, bo na pewno zaczęliby strzelać. Podeszłyśmy więc do nich. Na widok trzech młodych, ładnych dziewczyn zaczęli nas niewybrednie zagadywać i wypytywać, gdzie idziemy; wiedzieli, że powstanie wybuchło. „Janka”, która bardzo dobrze mówiła po niemiecku, powiedziała, że powstanie zastało nas na Starym Mieście i chcemy przedostać się do domu. Nie nabrali podejrzeń, ale nie puścili nas przez Krakowskie Przedmieście, mówiąc, że tam jest ostrzał. Skierowali nas na Adolf-Hitler-Platz, dzisiejszy plac Piłsudskiego, gdzie po prawej stronie był sztab niemiecki. Pałac Saski był zajęty przez niemieckie dowództwo, było tam pełno żołnierzy Wehrmachtu i esesmanów. Przestraszyłyśmy się, że nas złapią, więc wycofałyśmy się w stronę placu Bankowego. Na Senatorskiej – kolejny czołg i taka sama gadka z Niemcami. Poczułyśmy się jednak bezpieczniej, bo po drodze spotykałyśmy cywilów – starsze osoby, kobiety z dziećmi. Tych ludzi Niemcy jak na razie nie zaczepiali, mogli swobodnie się przemieszczać. Na placu Bankowym odłączyłyśmy się i poszłyśmy w kierunku Marszałkowskiej. Niestety, zauważyli to Niemcy i zaczęli do nas strzelać od strony Ogrodu Saskiego. Cofnęłyśmy się i nie szłyśmy już otwartą drogą, tylko przez podwórka. Chciałyśmy przejść przez Marszałkowską, ale tam jeździły już czołgi i była potężna strzelanina. Zostałyśmy zatem w Śródmieściu. Akurat w tym rejonie, przy ul. Mariańskiej, mieszkali moi znajomi. Nie mogąc dostać się do mojej ciotki, postanowiłyśmy zatrzymać się u nich.

W ten sposób rozpoczęła się dla Pani powstańcza służba w Śródmieściu.

Najpierw dostałyśmy się do pomocy w organizacji punktu sanitarnego. Zbierałyśmy wyposażenie medyczne wśród ludności cywilnej – ludzie byli bardzo ofiarni, niczego nie żałowali. Dwa dni później „Isię” i mnie przydzielono jako sanitariuszki do szpitala w Śródmieściu; „Janka” rejestrowała chorych, a ja dostałam pod opiekę pokój z czterema rannymi – to byli ci, którzy walczyli o Małą Pastę. Pamiętam trzech młodych powstańców – jeden po amputacji ręki, drugi z przestrzeloną szczęką, trzeci poparzony po wybuchu bomby fosforowej… Zaczęły się bombardowania Śródmieścia. Szpital trząsł się od wybuchów, nie było jak znosić naszych ciężko rannych do piwnic. Za każdym razem zostawałyśmy przy nich. Wtedy było już dla nas jasne, że powstanie trwa, że toczą się walki. Chciałyśmy dostać się do jakiegoś oddziału AK w Śródmieściu, bo byłyśmy przygotowane do służby na linii bojowej. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje z „Wigrami”.

Spotkałam wtedy moją koleżankę Wandę Krysiewicz ps. „Janicka”. Służyła jako sanitariuszka w jednym z oddziałów w Śródmieściu. Obiecała, że porozmawia ze swoim dowódcą i że nas prawdopodobnie przyjmą. I tak też się stało. Postanowiłyśmy jednak pójść najpierw na Kilińskiego na Starówkę po nasze apteczki. To był tydzień, odkąd pełniłyśmy służbę w Śródmieściu. Kiedy przyszłyśmy na Stare Miasto, okazało się, że nasi chłopcy przedarli się z Woli, że „Wigry” w dalszym ciągu działają. Powiedziałyśmy im, że dostałyśmy przydział w Śródmieściu, bo nie wiedziałyśmy, co się z nimi dzieje, bo na początku były sprzeczne komunikaty. Z „Janką” i „Isią” wzięłyśmy więc nasze apteczki z Kilińskiego i poszłyśmy z powrotem na plac Bankowy. W ruinach Banku Polskiego zatrzymali nas chłopcy z powstańczego posterunku. Powiedzieli, że Niemcy odcięli już przejście ze Starówki na Śródmieście. Wróciłyśmy zatem na Stare Miasto i już do końca byłyśmy w „Wigrach”.

8 sierpnia została Pani przydzielona do ochrony Sztabu Generalnego AK. Czy udało się Pani poznać generała „Bora” i inne osoby z dowództwa?

Tylko z widzenia. Poznałam natomiast ojca Tomasza Rostworowskiego, kapelana Sztabu. Fantastyczna postać! Był nie tylko kapelanem, ale i ratownikiem wojskowym. Bezpośrednio służył pomocą powstańcom, wynosił ich spod gruzów, odkopywał, ratował. Pełnił nie tylko służbę kapłańską – odprawiał Msze św., spowiadał, udzielał sakramentów – ale robił wszystko, co mógł. To był wspaniały kapłan. Generała „Bora” osobiście nie poznałam, Sanitariuszka „Pająk” wielokrotnie przedzierała się w ekstremalnych warunkach do rannych kolegów – nawet wówczas, kiedy wydawało się to niemożliwe. Na zdjęciu – dziewczęta z oddziałów ze Śródmieścia przenoszą rannego powstańca do szpitala. Fot. Sylwester Braun „Kris”. Sanitariuszka „Pająk” wielokrotnie przedzierała się w ekstremalnych warunkach do rannych kolegów – nawet wówczas, kiedy wydawało się to niemożliwe. Na zdjęciu – dziewczęta z oddziałów ze Śródmieścia przenoszą rannego powstańca do szpitala. Fot. Sylwester Braun „Kris”. pamiętam jednak koncert, który ojciec Rostworowski urządził w budynku szkoły na Barokowej, tam gdzie wówczas mieściła się Komenda Sztabu Generalnego AK. Ojciec Tomasz Rostworowski świetnie grał na fortepianie, znakomicie też śpiewał. Ten koncert był dla nas z „Wigier” i dla jeszcze jednego oddziału AK; może to byli ci z „Bończy”. Gen. Bór-Komorowski i cały jego sztab też byli zaproszeni, ale siedzieli w pewnym oddaleniu od nas, młodych żołnierzy. Nie zamieniłam ani słowa z generałem. W sali gimnastycznej ojciec Tomasz zasiadł do pianina, a myśmy śpiewali. Wytworzył się bardzo wesoły nastrój, zupełnie nie wojenny… Ojciec Rostworowski do końca pozostał na Starówce.

Chciałam zapytać o najbardziej poruszającą powstańczą akcję w Pani życiu, czyli o uratowanie figury Cudownego Pana Jezusa z kaplicy Baryczków z warszawskiej katedry.

„Wigry” miały w katedrze posterunek, pełniliśmy tam służbę od 12 do 28 sierpnia w dni parzyste. Co 24 godziny zmieniał nas Pluton 11/12 i oddziały z batalionu „Bończa”. Katedra była silnie atakowana przez Niemców, którzy byli na placu Zamkowym już od 10 sierpnia. Zajmowali też Pałac pod Blachą, byli ponadto pod Skarpą. Z tamtej stron nas atakowali, chcieli zająć Stare Miasto. Przed 10 sierpnia to jeszcze nawet ruiny Zamku Królewskiego były w naszych rękach. Niemcy ostrzeliwali nas zarówno od placu Zamkowego i Świętojańskiej, od Skarpy, jak i od placu Kanonii – na tyłach prezbiterium. Kamieniczki na tym placyku były już wtedy wypalone, ludzie pouciekali. My broniliśmy katedry.

Na Świętojańskiej i Jezuickiej były ustawione dwie barykady, żeby Niemcy nie mogli się przebić. Nasza barykada na ul. Jezuickiej sięgała aż do tego domu, który sąsiaduje z katedrą. Broniliśmy tej barykady. Moi koledzy z „Wigier” wzmocnili ją blachą, która podczas pożaru spadła z dachu katedry. Wielu naszych było rannych w czasie tych walk. Często pod silnym ostrzałem trzeba było ich przenosić do punktów sanitarnych, przedzierając się przez zwały gruzu sięgające wysokości pierwszego piętra.

Jak doszło do uratowania figury Pana Jezusa? Otóż 16 sierpnia, podczas walk o katedrę, pełniłam służbę wraz z sanitariuszką „Teresą” (Teresa Potulicka-Łatyńska). Tego dnia był dość silny atak – Niemcy podchodzili od placu Zamkowego nie tylko Świętojańską, ale też od Dziekanii, gdzie była galeryjka łącząca zamek z katedrą. Na ulicy Jezuickiej miałyśmy punkt sanitarny urządzony w niewielkim pokoju w budynku przy samej katedrze. Był tam przelot z Jezuickiej na samo podwórko między katedrą a sąsiednim budynkiem. W czasie Powstania w ścianie od podwórza po stronie kościoła oo. Jezuitów był zrobiony duży otwór, przez który można było przejść. Tą drogą przenosiłyśmy rannych na nasz posterunek, gdzie robiłyśmy opatrunki; był tam też skład materiałów medycznych. W pewnym momencie zauważyłyśmy z koleżanką, że dwie staruszki i ksiądz noszą do katedry kubły z piaskiem, żeby gasić pożar. Wzięłyśmy zatem wiadra od tych starszych pań i zaczęłyśmy pomagać księdzu walczyć z płomieniami. Katedra płonęła żywym ogniem – paliła się prawa nawa od strony Dziekanii, podobnie jak kamieniczki wzdłuż całej tej ulicy. Niemcy celowo je podpalili, żeby dostać się do katedry. Płonęła cała ulica Dziekania, ogień przerzucał się na katedrę, którą Niemcy obrzucali granatami zapalającymi. Tego dnia nie bombardowali świątyni z samolotów, było to za blisko ich pozycji. Pamiętam, że zaczął już palić się dach nad prezbiterium, płonęła też prawa nawa. Ogień się przenosił do środka katedry. W kaplicy Literackiej złożone były różne dokumenty i całe stosy ciekawych książek – głównie z dziedziny historii sztuki. Lewa nawa jeszcze nie płonęła, jednak ogień z dachu dostawał się do prezbiterium, które sąsiadowało z kaplicą Pana Jezusa. Pamiętam, że pomagałyśmy jednemu z księży zasypywać piaskiem stalową pokrywę osłaniającą wejście do krypty. W podziemiu złożone były najcenniejsze skarby katedry – złote naczynia liturgiczne, obrazy, najcenniejsze rzeźby. Potem szłyśmy wzdłuż lewej nawy, nie objętej jeszcze wówczas pożarem, i zauważyłyśmy księdza, który stał na ołtarzu w kaplicy Baryczków. Próbował zdjąć krzyż z Panem Jezusem. Podbiegłyśmy do tego kapłana, który dość długo z tym krzyżem się mocował. W końcu zdjął samą figurę, która, jak się okazało, była na krzyżu zawieszona na hakach. Zeskoczenie z tak ciężką rzeźbą byłoby jednak ryzykowne, więc ten ksiądz (dopiero po wojnie dowiedziałam się, że nazywał się Wacław Karłowicz) podał nam na ręce Pana Jezusa. I tak razem – my, dwie dziewczyny, i ksiądz wynieśliśmy Go z katedry. Figura była bardzo ciężka; kiedy wróciła do odbudowanej katedry, niosło ją pięciu silnych mężczyzn…

Tak więc wynieśliśmy figurę przez drzwi po lewej stronie kaplicy. Pamiętam, że był tam korytarz, schodki, którymi schodziło się na dół. Dalej szliśmy chyba przez zakrystię. Wyszliśmy na ulicę Jezuicką, gdzie była nasza barykada. Trzeba było iść ostrożnie, bo Niemcy ostrzeliwali nasze pozycje. Doszliśmy do tej bramy przelotowej, która łączy budynek katedry z sąsiednim, i w bramie położyliśmy figurę na ziemi. Przysiadłam koło niej. Ksiądz Karłowicz zaczął odłączać ręce od korpusu, żeby figurę łatwiej było przenieść. Zupełnie nie pamiętam, jak one były zamontowane.

Pamiętam, że siedziałam przy figurze i miałam tak blisko Głowę Chrystusa – tuż przy moich kolanach… To było niesamowite wrażenie. Do tej pory zawsze patrzyłam na nią z daleka, a teraz wyraźnie widziałam twarz i te niezwykle wyraziste rysy. Przed wojną nieraz chodziłam z mamą do tej kaplicy, znałam legendę o tym, że włosy Pana Jezusa rosły, jakaś dzieweczka je obcinała, a potem przestały rosnąć. Teraz, na walczącej Starówce, przyglądałam się z bliska tym włosom… Rzeczywiście były prawdziwe, ale zmierzwione, przyprószone kawałkami gruzu, kurzem i brudem, bo przecież sypało się ze sklepienia katedry. To był moment, który bardzo mocno utkwił mi w pamięci. Gdy ks. Karłowicz odłączył figurze ręce, ponieśliśmy ją dalej. Dołączył do nas i pomógł nam jakiś Figurę Chrystusa z płonącej archikatedry Barbara Piotrowska-Gancarczyk wyniosła przy pomocy koleżanki, łączniczki „Teresy”, i księdza Karłowicza; później dołączył nieznany z nazwiska powstaniec. W Niedzielę Palmową 1948 r. Chrystus powrócił w gremialnej procesji (na zdjęciu) do kaplicy Baryczków. Fot. Archiwum Barbary Piotrowskiej-Gancarczyk Figurę Chrystusa z płonącej archikatedry Barbara Piotrowska-Gancarczyk wyniosła przy pomocy koleżanki, łączniczki „Teresy”, i księdza Karłowicza; później dołączył nieznany z nazwiska powstaniec. W Niedzielę Palmową 1948 r. Chrystus powrócił w gremialnej procesji (na zdjęciu) do kaplicy Baryczków. Fot. Archiwum Barbary Piotrowskiej-Gancarczyk chłopak, też powstaniec z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Nigdy nie dowiedziałam się, jak się nazywał, z którego był oddziału (w każdym razie nie z „Wigier”) i czy przeżył Powstanie. Przeszliśmy przez podwórze ojców jezuitów, pośrodku którego był cmentarz, i weszliśmy do piwnic zakonnej kamienicy. Nieraz wcześniej chodziłyśmy tam z „Teresą”, bo ojcowie jezuici często przygotowywali tam dla nas ciepłą zupę. Teraz w tych piwnicach było bardzo dużo ludzi, trudno było przejść. Niosąc ręce figury, szłam pierwsza, prosząc o zrobienie przejścia, bo niesiemy Pana Jezusa z katedry; korpus dźwigali ksiądz z tym chłopakiem. Figura znana była jako cudowna, ludzie więc się rozstępowali, niektórzy płakali, inni się modlili… To było bardzo wzruszające.

Szliśmy piwnicami cały czas aż do Rynku Starego Miasta. W czasie Powstania Warszawskiego zorganizowane były tamtędy drogi podziemne poprzebijane w piwnicach. Dobrze pamiętam tę podziemną drogę. W ostatniej piwnicy przekazałam ręce jakiemuś starszemu panu, a sama szybko wróciłam do naszego oddziału. „Teresa” została przecież sama na posterunku, a walka trwała.

Niemcy podchodzili już do Dziekanii, chłopcy potrzebowali naszej pomocy. Tego samego dnia ranny został nasz kolega, plutonowy Edward Kuminek (ps. „Kański”), a także – w przedsionku katedry, gdzie był punkt sanitarny – sanitariuszka z „Bończy” Barbara Rankowska „Basia”. Udało mi się do niej przedrzeć przez ogień granatników. Niestety zmarła kilka dni później; w walce o katedrę zginął też jej narzeczony. Rannych przybywało w zastraszającym tempie, często trzeba było przedzierać się do nich pod ostrzałem i odgrzebywać spod gruzów. Służbę sanitariuszki pełniłam do upadku Starówki, z „Janką” pełniłyśmy też służbę w szpitalu na Długiej.

Barbara Piotrowska-Gancarczyk obchodziła w ubiegłym roku 100. urodziny; zachwyca sprawnością umysłową i pogodą ducha. Fot. Jacek Gancarczyk Barbara Piotrowska-Gancarczyk obchodziła w ubiegłym roku 100. urodziny; zachwyca sprawnością umysłową i pogodą ducha. Fot. Jacek Gancarczyk Poruszająca historia, prawdziwe bohaterstwo…

Nie byłam bohaterką uratowania tej figury. Uratował ją ks. Karłowicz, który na wieść o pożarze katedry i kamieniczki na Dziekanii przybiegł do świątyni. On był inicjatorem wyniesienia figury. My z „Teresą” znalazłyśmy się tam na miejscu i mu pomogłyśmy. Figura Pana Jezusa została później przeniesiona na ulicę Starą do kaplicy sióstr Szarytek, blisko kościoła Dominikanów (na ul. Freta). Już po wojnie ks. Karłowicz powiedział mi, że kiedy owa kaplica została zbombardowana, jedna ze ścian pochyliła się nad położonym na ołtarzu Panem Jezusem w taki sposób, że Go zakryła. Figura została przeniesiona następnie do podziemi dominikańskiego kościoła św. Jacka i położona przy trumnie św. Andrzeja Boboli, która została wyniesiona z kościoła Jezuitów na Świętojańskiej. Byli tam ranni powstańcy, gdy doszło do poruszającego wydarzenia. Ksiądz, który spowiadał i pocieszał rannych, zobaczył postać przykrytą płaszczem i zapytał, czy chce się wyspowiadać. Nie usłyszał odpowiedzi, więc sięgnął ręką pod płaszcz. Uznał, że osoba ta musiała dawno umrzeć, bo jest zimna i twarda. Ale kiedy odsunął płaszcz, okazało się, że to cudowna figura Pana Jezusa. Kościół św. Jacka był strasznie zbombardowany, wszyscy zginęli. Figura zaś, znajdująca się przy trumnie św. Andrzeja Boboli, ocalała…

Po upadku Starówki zdecydowała się Pani dobrowolnie zostać z najciężej rannymi, którzy nie przeżyliby transportu kanałami. Jeden z powstańców powiedział nawet do Pani i do „Janki”: „Wigierczycy są szczęśliwi, że mają takie sanitariuszki”…

My z „Janką” i „Wisią”, wiedząc, ilu rannych jest w samym szpitalu, nie chciałyśmy uwierzyć, że Niemcy będą zdolni wszystkich zamordować. Nie chciałyśmy w to uwierzyć… Dowództwo jednak zadecydowało, że sanitariuszki będą potrzebne w dalszej walce w Śródmieściu, a poza tym ktoś musiał przeprowadzić lżej rannych, którzy mogli chodzić. Otrzymałyśmy rozkaz wycofania się kanałami. Nie wiedziałyśmy wtedy, że ranni w szpitalach na Woli, podobnie jak lekarze i sanitariuszki, zostali tam wymordowani. Zostałyśmy właściwie wbrew rozkazowi. Razem z nami pozostał ojciec Rostworowski. Niestety, byłam świadkiem egzekucji rannych 2 września… Część rannych powstańców udało nam się przenieść do szpitala na Długiej. Chciałyśmy ich ukryć między ludnością cywilną.

Dzięki takim nieprawdopodobnie odważnym osobom jak Pani mamy dzisiaj wolną Polskę. Co chciałaby Pani przekazać młodym pokoleniom?

Nie uważam się za bohaterkę. Zawsze mnie trochę żenuje, jak ktoś mnie tak nazywa. Po prostu żyliśmy w takim czasie. Jedni zdobywali się na więcej, inni na mniej. W tamtym czasie ważna była dla mnie pewno ta bezinteresowna przyjaźń między nami, która tak nas zespoliła podczas walki w Powstaniu. Mogliśmy na siebie liczyć, jeden drugiego potrafił pocieszać. To w czasie Powstania było fantastyczne, a przecież działy się straszne tragedie. Człowiek, zwłaszcza młody, bardzo to przeżywał. Jednak mając wokół siebie przyjaciół, czuliśmy się pewniej. To było bardzo ważne. Po wojnie skończyłam studia. Powstało Biuro Odbudowy Stolicy, do którego przyjmowano młodzież z Wydziału Architektury. Dostałam tam pracę i spotkałam prof. Zachwatowicza. Pierwszym moim zadaniem była inwentaryzacja strzaskanej czołgowym pociskiem kolumny Zygmunta.

***

Powyższy wywiad dr Moniki Makowskiej z z  Barbarą Piotrowską - Gancarczyk ukazał się w miesięczniku WPiS nr 153-154.

(AD)

Wiadomości o premierach nowych książek Białego Kruka i spotkaniach autorskich prosto na Twoją skrzynkę mailową, a do tego jeszcze prezent - bon 50 zł na zakupy w naszej księgarni internetowej! Dołącz już dziś do grona Czytelników Biuletynu Białego Kruka! Aby to zrobić, kliknij TUTAJ. 

Zapraszamy do naszej Księgarni Internetowej po miesięcznik "WPiS" oraz po książki dotyczące Powstania Warszawskiego i II wojny światowej:

WPIS 09/2024 (e-wydanie)

WPIS 09/2024 (e-wydanie)

 

Ukazał się już najnowszy, wrześniowy numer miesięcznika „Wpis”. Jak każdego miesiąca przygotowaliśmy dla Państwa wyselekcjonowany zbiór felietonów powiązanych z aktualną tematyką, wywiady z wybitnymi osobistościami z dziedziny polskiej nauki (choć nie tylko), jak również całą serię artykułów historycznych, nawiązujących do bieżących rocznic.

Prenumerata elektroniczna WPiSu na drugie półrocze 2024 roku (5 numerów od lipca do grudnia włącznie w tym jeden podwójny)

Prenumerata elektroniczna WPiSu na drugie półrocze 2024 roku (5 numerów od lipca do grudnia włącznie w tym jeden podwójny)

 

Prenumerata elektronicznej wersji miesięcznika WPIS - najciekawszy i najbogatszy miesięcznik na rynku co miesiąc na Twojej skrzynce mailowej!
Najbogatszy – z uwagi na bogactwo treści i tematów, wspaniałą fotografię i grafikę, wyjątkowe edytorstwo. „Wpis” czytają i rekomendują największe autorytety w naszym kraju! Do grona naszych autorów należą m.in. Adam Bujak, ks.

Prenumerata miesięcznika WPIS na rok 2024. Wydanie papierowe

Prenumerata miesięcznika WPIS na rok 2024. Wydanie papierowe

 

"WPIS" to najciekawszy i najbogatszy miesięcznik na rynku. 
Najbogatszy – z uwagi na bogactwo treści i tematów, wspaniałą fotografię i grafikę, wyjątkowe edytorstwo. „Wpis” czytają i rekomendują największe autorytety w naszym kraju! Do grona naszych autorów należą m.in. Adam Bujak, ks. Waldemar Chrostowski, Marek Deszczyński, Marek Klecel, Antoni Macierewicz, Krzysztof Masłoń, Andrzej Nowak, ks.

Pamięć Warszawy

Pamięć Warszawy

 

Warszawa – dumna stolica naszego narodu nie miała łatwej historii, zwłaszcza w XX w. Równocześnie jednak Warszawa stała się symbolem niezłomnej polskiej niepodległości. Tu w 1918 r. siedzibę znalazły najwyższe polskie władze. Stąd grzmiały w 1939 r. słowa, że polski honor jest bezcenny, a mieszkańcy naszej stolicy powstali w 1944 r. przeciw okupantom, nie mogąc dłużej znieść zniewolenia.

Stolica niezłomna. Warszawa historyczna, patriotyczna, nowoczesna

Stolica niezłomna. Warszawa historyczna, patriotyczna, nowoczesna

Adam Bujak, Władysław Bartoszewski

Piękno, tradycja, patriotyzm, historia, rozmach, wiara – tymi słowami można określić Warszawę, jaka wyłania się z albumu „Stolica niezłomna”. Tej niezłomnej Warszawy nie pokazują nam warszawiacy – to spojrzenie krakowiaków – fotografa Adama Bujaka oraz wydawcy i grafika Leszka Sosnowskiego. Może dlatego właśnie widzimy stolicę zupełnie inną. Są tu obiekty niespotykane w innych albumach, jak np.

Obrońcy stolicy. Energetycy w Powstaniu Warszawskim

Obrońcy stolicy. Energetycy w Powstaniu Warszawskim

 

Historia Powstania Warszawskiego to historia tysięcy różnych bohaterów. Bez wątpienia należą do nich także ci mężczyźni i kobiety, których Michał Tomasz Wójciuk przedstawia na kartach tej książki, czyli energetycy stołecznej Elektrowni. 1 sierpnia 1944 r. zorganizowali oni brawurowy szturm na zakłady, dzięki którym Warszawa czerpała prąd.

Opuszczeni bohaterowie Powstania Warszawskiego

Opuszczeni bohaterowie Powstania Warszawskiego

Adam Bujak, Władysław Bartoszewski

Żywa lekcja historii i patriotyzmu! Frapujący tekst prof. Władysława Bartoszewskiego przybliżający i analizujący Powstanie Warszawskie. Ponad 100 emocjonujących fotografii: Adama Bujaka oraz powstańczego fotoreportera Eugeniusza Lokajskiego "Broka". Na zdjęciach m.in.

Zbrodnia i grabież. Jak Niemcy tuszują prawdę o sobie.

Zbrodnia i grabież. Jak Niemcy tuszują prawdę o sobie.

Wojciech Polak, Sylwia Galij-Skarbińska

Książka Wojciecha Polaka i Sylwii Galij-Skarbińskiej „Zbrodnia i grabież. Jak Niemcy tuszują prawdę o sobie” jest dramatyczną panoramą trudnych relacji polsko-niemieckich po 1939 r.

III Rzesza Niemiecka. Nowoczesność i nienawiść

III Rzesza Niemiecka. Nowoczesność i nienawiść

Grzegorz Kucharczyk

Rzesza Niemiecka istniała tylko w okresie 1933–1945, ale bardzo mocno zapisała się w historii. Mocno i wyjątkowo niechlubnie. Gdy się ją wspomina, przychodzą na myśl druty kolczaste, niemieckie obozy zagłady, wojenna pożoga, grabież, ruiny. Do tego dochodzi pogarda dla tych, których zbrodnicza ideologia nazistowska określała jako „podludzi” i których należało likwidować w imię czystości rasy.

 

Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.