Wesołe kuligi i tańce do białego rana, czyli jak nasi przodkowie w karnawale się bawili
Staropolskie kuligi opisywał między innymi Sienkiewicz w swojej „Trylogii”. Ilustracja J. Kossaka do „Potopu” Łączący w sobie rycerską fantazję z polską gościnnością kulig, zwany inaczej szlichtadą, należał do ulubionych karnawałowych uciech szlachty polskiej. O tym, z jakim rozmachem organizowali Sarmaci owe szlichtady i wiele innych zabaw, świadczy przytoczona przez Zygmunta Glogera relacja tureckiego ambasadora. Ów dygnitarz, powróciwszy do Stambułu, rozpowiadał wszystkim, iż w pewnej porze roku chrześcijanie dostają wariacyi i że dopiero jakiś proch sypany im potem na głowy w kościołach leczy takową…
Nie wiadomo dokładnie, kiedy kulig pojawił się w Rzeczypospolitej. Jak głosiła staroszlachecka śpiewka, pochodził „jeszcze od Popiela”. Pierwsze wzmianki o tej szczeropolskiej zabawie datowane są jednak na XIV w. Także nazwę „kulig” różnie tłumaczono. Najczęściej wywodzono ją od słowa „kul”, które oznaczało albo snop czegoś, albo też rozochocone towarzystwo zebranej na zabawę doborowej kompanii. Niekiedy też sądzono, iż miana kuligowi użyczyła zakrzywiona laska, nazywana „kulą” lub „krzywułą”. To ostatnie wydaje się całkiem wiarygodne, tym bardziej iż ową „kulą”, przekazywaną od domu do domu, posługiwano się w celu zwoływania sąsiadów na wiec. Prawdopodobnie, jak pisze Gloger, w ten sam sposób można było zapraszać znajomych do wspólnego świętowania karnawału.
Chociaż kulig sprawiał wrażenie spontanicznej zabawy, przypominającej niekiedy staropolskie zajazdy na dwory sąsiadów, w rzeczywistości wymagał wielu przygotowań. Na długo przed rozpoczęciem karnawału wodzący rej w towarzystwie szlacheccy młodzieńcy układali plan szlichtady, w czym ochoczo pomagały im panny, a nawet ich matki. Należało ustalić przede wszystkim trasę przejazdu korowodu sań oraz kolejność odwiedzanych domów. Istotne też było, aby zaplanować, gdzie i na jak długo można się zatrzymać w gościnie. Tym bardziej to było istotne, że zabawa karnawałowa trwała kilka tygodni, aż do Środy Popielcowej. Każdy szanujący się szlachcic chciał wziąć udział w kuligu, toteż nie wolno było nikogo urazić pominięciem jego domu. Gdy wszystko było gotowe, młodzież zjeżdżała się do umówionego dworu, skąd wieczorem wesołe towarzystwo wyruszało saniami do najbliższego sąsiada. Pyszna to była sanna pośród zimowego, skąpanego w śniegu krajobrazu.
Pierwszy na trasie był najczęściej ten dom, w którym było najwięcej panien na wydaniu. Niejeden młodzieniec starał się wówczas porwać ukochaną dziewczynę do swoich sań. A że panny były „nie od tego”, stąd i „kuligowe” zaręczyny nie należały do rzadkości.
Zanim jednak rozochocone towarzystwo z wielkim hałasem i trzaskaniem z bicza zawitało w dom, na miejscu jako pierwszy pojawiał się Arlekin. Jego zadaniem było poinformowanie gospodarzy o zbliżającym się kuligu. Od czasów królowej Bony ten sprytny włoski żartowniś zastąpił na dobre rodzimą krzywułę, czyli zakrzywioną laskę, która wcześniej zwiastowała przybycie wesołej kompanii. Rola Arlekina, przybysza ze słonecznej Italii, dawała zręcznemu młodzieńcowi spore pole do popisu. Rzecz jasna, ze względu na kilkunastostopniowe wówczas polskie mrozy musiał on na swój kolorowy strój zarzucić swojskie futro niedźwiedzie. Za Arlekinem, którego eskortowali hajducy, podążała kapela wygrywająca skoczne melodie. Dopiero za nią sunął długi korowód sań ciągnionych przez bogato przybrane konie. W „zimowych powozach” jechała otulona futrami rozbawiona kuligowa kompania. Bywało niekiedy, że kuligi łączono z maskaradą, wtedy towarzystwo przebierało się w fantazyjne stroje i maski.
Każdy starał się, aby to jego sanie były najokazalsze, dbano więc o ich piękne udekorowanie, puszczając przy tym wodze fantazji. Owe „karoce na płozach” ozdabiano wizerunkami orłów, pelikanów, Murzynków, Turków, a nawet syren. Uczestnikom zabawy towarzyszyli też uzbrojeni gajowi oraz służba z pochodniami. Uczestnicy kuligu byli nad wyraz praktyczni i nie zapominali o zabraniu broni. Było to konieczne, gdyż pomimo światła, muzyki, głośnego śpiewu i okrzyków zdarzały się, zwłaszcza podczas jazdy przez las, napady na konie i ludzi wygłodzonych zimą wilków.
Zajechawszy przed dwór, Arlekin wbiegał na ganek i głośnym okrzykiem „Ej, kulig, kulig, kulig!” zawiadamiał pana domu o nadjeżdżających gościach. Gospodarz wręczał mu klucze od piwnicy i wychodził przed dom, aby powitać Kulig, jak na karnawałową rozrywkę przystało, wiązał się także z tańcami przy dźwiękach kapeli, nierzadko do białego rana. Zabawa w chreptiowskiej stanicy przedstawiona na ilustracji Stanisława Batowskiego do „Pana Wołodyjowskiego”. przybywające z wielkim hałasem rozbawione towarzystwo. Najwymowniejszy z gości witał pana i panią domu rozbudowaną oracją, po czym państwo zapraszali wszystkich na obfity poczęstunek, rzecz jasna gęsto przeplatany toastami na cześć gospodarza i jego rodziny.
Następujące po wieczerzy tańce trwały często do białego rana. Jeśli zaś gościnny szlachcic należał do majętniejszych, zatrzymywano się u niego nawet kilka dni, bawiąc się na całego. Najczęściej jednak po śniadaniu następnego dnia Arlekin dawał hasło do wyjazdu. Towarzystwo udawało się więc w drogę do następnego sąsiada, nierzadko zabierając ze sobą gospodarza i jego rodzinę. Do dobrego tonu tych karnawałowych zabaw należało, by na czas ich trwania odłożyć na bok wszystkie sąsiedzkie swary i konflikty. Nikt nie był obrażonym, nikt upośledzonym, niejedne zatargi lub nieporozumienia dawne wtenczas zaspokajano – pisał znawca gier i zabaw w dawnej Polszcze Łukasz Gołębiowski. – Wszystko, co dotykać mogło usunięto, co być miłem wznoszono i ceniono.(…) Nie znano przedrwiwań, kłótni pojedynków. Nieporozumienie jakie topiło się w winie, w uściskach braterskich. Starano się też bacznie (…) aby nie narazić się nigdzie, a podobać wszędzie.
O tym, jak bardzo była to lubiana w dawnej Rzeczypospolitej karnawałowa zabawa, świadczy opis urządzonej w Warszawie 20 stycznia 1695 r. szlichtady. Sporządził go sekretarz królowej Marysieńki Ludwik Clermont. W zorganizowanym z wielkim przepychem kuligu wzięły wówczas udział wszystkie najznakomitsze osoby ówczesnej warszawskiej socjety oraz, rzecz jasna, znany z fantazji rycerskiej król Jan III wraz z Marysieńką. Oboje królestwo byli gospodarzami wieńczącego zabawę balu w Wilanowie. Kulig rozpoczął się pod pałacem Daniłowiczów, gdzie zebrało się całe znakomite towarzystwo, formując korowód. Jako pierwsi jechali konno Tatarzy pozostający w służbie królewicza Jakuba Sobieskiego. Za nimi podążały sanie wiozące muzyków. W kuligu tym wzięło udział kilka kapel, m.in. kozacka z teorbanami oraz zespoły janczarskie. Hasło do odjazdu dawali trębacze. Elegancko przybrane perskimi kobiercami lub skórami lamparcimi sanie wiozły wystrojonych arystokratycznych gości, którym towarzyszyła konno młodzież dworska. Jak podaje Clermont, takich ekwipażów było 107 [a] trudno dać któremu z nich pierwszeństwo bo wszystkie celowały doborem koni, kosztownością futer i liberyi osobliwie hajduków.
Na końcu kuligowego korowodu sunęły ozdobne sanki w kształcie Pegaza, w których siedzieli młodzi ludzie rozrzucający karteczki z wierszami ułożonymi przez dworskich poetów specjalnie na tę okazję. Paradę zamykał oddział drabantów, czyli żołnierzy ze straży przybocznej. Wszyscy goście – pisze Clermont – zajechali naprzód do dworu Sapieżyńskiego, potem do xiężny Radziwiłłowej siostry królewskiej, potem do wojewody Potockiego, do młodego xięcia Lubomirskiego, do pana kasztelana lubelskiego i do Ujazdowa. W każdym z tych dworów towarzystwo zostało przyjęte bardzo gościnnie. Również wtedy gospodarz oddawał po powitaniu klucz do piwnicy, a gospodyni – do spiżarni, każdy więc mógł częstować się do woli. Wszędzie też urządzane były tańce. W końcu wesołe towarzystwo zajechało do Wilanowa. Rzecz jasna, król i królowa bardzo byli gościom radzi – zabawa trwała do późna w nocy, po czym nad ranem strudzeni, lecz szczęśliwi „kuligowicze” powrócili do domów.
Inna godna uwagi szlichtada, której opis się zachował – także z finałowym balem w Wilanowie – została zorganizowana w Warszawie w 1825 r. Tym razem jednak nie był to kulig karnawałowy, gdyż zabawę zorganizowano w listopadzie z okazji przybycia do stolicy księcia Antoniego Radziwiłła, Namiestnika Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Owa szlichtada zapisała się w pamięci warszawskiej socjety nie tyle ze względu na obecność znakomitego gościa, ile z powodu pewnego niezwykłego wydarzenia, którego głównym bohaterem stał się zaproszony do udziału w zabawie młodziutki Fryderyk Chopin. Jak pisze Marceli Antoni Szulc, kiedy towarzystwo zebrało się już na kolację w sali jadalnej w Wilanowie, czyniąca honory domu hrabina Potocka zauważyła nieobecność młodego wirtuoza. Siedząca obok niej księżna Czetwertyńska wyjaśniła, iż wrażliwy młodzieniec nie był w stanie myśleć o wieczerzy w pałacu, w którym umarł Sobieski, zatem ledwie wysiadł z sanek, pobiegł na taras zamkowy. Twój tedy wychowanek, mościa księżno, szedł moją drogą – powiedział na to książę Radziwiłł. I ja, prawie zapominając o chwili posiłku, marzyłem o wielkim bohaterze; wtem jakiś piękny chłopczyna przesunął się koło mnie. Gdy książę zapytał o tożsamość tego młodego człowieka, księżna odpowiedziała, iż jest to geniusz muzyczny, a jednocześnie szkolny kolega jej syna.
Miły nastrój tej salonowej rozmowy został niestety zakłócony przykrym incydentem. Okazało się bowiem, iż książę zgubił cenny medalion z miniaturowym portrecikiem jego córki, księżniczki Elizy. Cała pałacowa służba, a nawet dostojnicy rzucili się na poszukiwania – niepodobna było rozpoczynać balu, kiedy gość honorowy poniósł tak niepowetowaną stratę! Wydawało się, że bezcenna miniatura już się nie odnajdzie. Wtem nagle rozwierają się podwoje i piękny młodzieniaszek piętnastoletni staje w progu salonu – opisuje Marceli Antoni Szulc. – Wysoki, smagły, w prostym ciemnym ubraniu, zachwycał szczególnie pięknością konturów głowy. Delikatną twarzyczkę zdobił rumieniec, wielkie, wyraziste oczy błyskały płomieniem. „Na tarasie Sobieskiego znalazłem ten medalion (rzekł do hrabiny). Spojrzyj Pani tylko. Portret anioła”. Przycisnął sprężynę i spod wieczka złotego błysnęła główka powabnej dziewicy.
„Wielkie szczęście! Wszakżesz to portret Elizy Radziwiłłówny; Idź Fryderyku, odnieś ten klejnot księciu” rzekła hrabina, widocznie uradowana.
Po tych słowach twarz chłopca bladością się pokryła. „Nie chcę podziękowań (odparł). Proszę Cię Pani zechciej mu to sama oddać”. Jeszcze raz wzrokiem na medalion rzuciwszy, złożył skarb swój w ręce opiekunki.
Na czas kuligu „zawieszano” wszelkie sąsiedzkie zatargi i niesnaski. „Kulig” – obraz Adama Setkowicza (1875–1945). Usiądź więc do fortepianu moje dziecię. Z niecierpliwością na Ciebie czekamy. Teraz już możemy oddać się zabawie – odpowiedziała hrabina.
Książę nie zapomniał o młodym wirtuozie, dwukrotnie gościł Chopina w swoim pałacyku myśliwskim w Antoninie, zaś księżniczka Eliza, której wizerunkiem zachwycił się artysta, sporządziła jego portret zachowany do dnia dzisiejszego.
Kuligi stanowią także do dziś wdzięczny temat literacki i filmowy. Motyw tej ulubionej zimowej zabawy polskiej szlachty jako pierwszy wprowadził na scenę późniejszy autor Mazurka Dąbrowskiego Józef Wybicki. Jego debiutancka sztuka Kulig została wystawiona przez zespół Wojciecha Bogusławskiego w 1783 r., ze znakomitym aktorem Tomaszem Truskolaskim w roli głównej. Uważana niegdyś za jedną z najlepszych XVIII-wiecznych polskich komedii, znana jest jedynie wąskiemu gronu specjalistów i pasjonatów. Osadzony w środowisku szlacheckiego zaścianka Kulig przypadł do gustu obecnym na premierze gościom, był kilkakrotnie wznawiany. Autor wyraźnie zainspirował się słynnym Skąpcem Moliera. Główny bohater – majętny, lecz chorobliwie „oszczędny” Domaros – przypomina bowiem Harpagona, któremu przydano wady prowincjonalnego szlachciury.
Kulig upodobali sobie później tacy mistrzowie pióra jak Antoni Malczewski, Juliusz Słowacki czy też Henryk Sienkiewicz. Któż nie pamięta słynnego kuligu z udziałem Kmicica i Oleńki czy też pana Wołodyjowskiego i Krzysi? Scen kuligu nie zabrakło również w filmowych adaptacjach Potopu i Pana Wołodyjowskiego. Ów barwny zwyczaj polskiej szlachty docenił także Jan Chęciński, librecista Stanisława Moniuszki. Scena kuligowa poprzedza opowiadanie Miecznika, bohatera opery „Straszny dwór”, o tym, skąd wzięła się legenda tytułowego „strasznego dworu”. Zapewne wszyscy znają też słynną piosenkę Skaldów Ciągną, ciągną sanie, góralskie koniki oraz nakręcony do niej videoclip.
Dziś trudno jest już marzyć o dawnych szlacheckich zabawach karnawałowych. Niemniej trudno jest też organizować prawdziwe kuligi, bo i zimy już nie takie, jak w dawnej Polszcze bywały…
Dr Monika Makowska
*
Powyższy artykuł dr Moniki Makowskiej ukazał się w miesięczniku WPiS nr 87.
(AD)
Zapraszamy do naszej Księgarni Internetowej po książki ukazujące nasze polskie dzieje:
Bohaterowie i zdrajcy. Wspólna pamięć narodu
Wiele wspaniałych postaci z naszej historii, dawniejszej i najnowszej, przewija się na kartach tej księgi – typowej dla Bohdana Urbankowskiego kolejnej kapitalnej syntezy naszych dziejów. Są wśród nich: najpopularniejszy w Europie poeta polskiego baroku (kto dziś o nim wie?) cny Sarmata Maciej Kazimierz Sarbiewski, artyści, myśliciele, działacze i wielcy wodzowie jak Chodkiewicz, Żółkiewski, Kościuszko, aż po Piłsudskiego.
Naród niepokonany. Przełomowe momenty polskiej historii
Sarmaci w trudnych okresach Rzeczypospolitej powiadali, że jest ona niczym słońce, choć bowiem zachodzi i popada w mrok, to niebawem wschodzi i znów świeci pełnym blaskiem. Na zawsze nie gaśnie nigdy. O takich wschodach i zachodach naszego kraju i narodu pisze w tej książce wybitny historyk i pisarz, prof. Andrzej Nowak.
Polacy wierni i dzielni
Polacy – kim jesteśmy? Kim byliśmy? Kim powinniśmy być w przyszłości? O. prof. Marian Zawada od ponad 40 lat szuka odpowiedzi na te pytania. Szuka – i znajduje. Zastanawia się nad kondycją naszego narodu od momentu jego narodzin w X wieku po czasy najbardziej współczesne. I nieustannie jest pełen zachwytu nad duszą polską, nad jej zdolnością przetrwania nawet największych kataklizmów, nad jej niezłomnością.
Wodzowie Polski. Szlakami chwały oręża polskiego
Niezmierzone jest bogactwo polskiej historii! Gdyby jednak oprzeć się tylko na przekazach medialnych, to nasze dzieje wyglądałyby mizernie i siermiężnie. Tak samo szkolne lekcje historii wieją nudą dzięki zubożonym do minimum zakresom nauczania oraz wyjątkowo prymitywnym podręcznikom. Historia w szkołach odarta została z narracji, z autorytetów, a przede wszystkim z bohaterstwa i patriotyzmu.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.