"Tego nie da się zapomnieć". Opowieść kpt. Janusza Walędzika, łącznika rotmistrza Pileckiego, o Powstaniu Warszawskim
Ranny powstaniec przygotowywany do transportu do szpitala po udzieleniu pierwszej pomocy przez sanitariuszki. Niemcy regularnie ostrzeliwali i bombardowali warszawskie szpitale; taki los spotkał też śródmiejski szpital przy ul. Mariańskiej, gdzie trafiło wielu powstańców z Chrobrego II. Fot. NAC Dr Monika Makowska: Panie kapitanie, Pańskie życie w szczególny sposób związało się z Warszawą. Jak Pan zapamiętał wybuch wojny?
Kpt. Janusz Walędzik: Jestem rodowitym warszawianinem, w momencie wybuchu wojny miałem 9 lat. We wrześniu 1939 r. miałem zacząć naukę w II klasie szkoły powszechnej przy ul. Miedzianej 8, ale już pierwszego dnia wojny Niemcy rozpoczęli bombardowanie Warszawy ze sztukasów [Junkers Ju 87 Stuka, w nalotach brały też udział bombowce Heinkel He 111]. Zaczęły się wybuchy i pożary, więc siłą rzeczy nie poszedłem do szkoły. Mieszkałem wtedy z rodzicami na Woli, w jednej z kamienic przy ulicy Twardej; na parterze był magiel. Akurat tam byłem, kiedy nadleciały sztukasy i zrzuciły bomby. Uratowałem się, ale podmuch był tak silny, że odrzucił mnie o ładnych parę metrów. Kamienica częściowo się zawaliła. Niestety jedna z tych bomb uderzyła pod sienią, gdzie schronili się ludzie ewakuujący się z Warszawy. To była masakra, wiele z tych osób zginęło na miejscu, byli też ranni. Po kapitulacji Warszawy przenieśliśmy się na ulicę Sienną.
(...)
Do Powstania dołączył Pan jako ochotnik.
Pierwszego sierpnia, kiedy mój brat wyruszył do swojego punktu koncentracji w Alejach Jerozolimskich róg Żelaznej, to ja po prostu za nim poleciałem. Dotarłem do lokalu kontaktowego, no i mnie przyjęli. Tak stałem się łącznikiem i żołnierzem Zgrupowania „Chrobry” [od 5 sierpnia „Chrobry II”]. Byłem zwinnym, bardzo wysokim chłopakiem, tacy byli potrzebni do przenoszenia meldunków, broni, amunicji i butelek z benzyną. Przyjąłem pseudonim „Czarny”, bo miałem ciemne włosy i karnację; już w szkole tak na mnie wołali. Okazało się, że do punktu koncentracji przybyło mnóstwo moich starszych kolegów ze szkoły; oni służyli w Szarych Szeregach. Któryś z nich krzyknął „O, Czarny jest z nami!” – i już zostałem „Czarnym”. Mjr „Lig” (Leon Nowakowski) przydzielił mnie do I batalionu; byłem w 3. kompanii w 2. plutonie. Zgrupowanie Chrobry II nie miało tradycji okupacyjnej. Powstało dopiero 1 sierpnia, zaimprowizowane przez mjr. „Liga” z tych żołnierzy AK, którzy nie dotarli do swoich macierzystych oddziałów; kwatera dowództwa zgrupowania mieściła się na ulicy Twardej 40. Dowódcą mojej 3. kompanii był por. Zbigniew Jerzy Brym „Zdunin”, natomiast I batalionem dowodził kpt. „Lech Żelazny” (Tadeusz Przystojecki). W „Chrobrym II” było dwóch „Lechów”, a zatem trzeba było ich jakoś odróżnić. Jednemu z nich nadali więc pseudonim „Lech Żelazny”, bo działał w rejonie ulicy Żelaznej, natomiast dowódca II batalionu, kpt. Wacław Zagórski, otrzymał pseudonim „Lech Grzybowski”, od działania w rejonie ulicy Grzybowskiej. Byłem w batalionie „Lecha Żelaznego”. Nazwa Zgrupowania „Chrobry II” wzięła się stąd, iż okazało się, że na Woli walczy już batalion „Chrobry” [pod dowództwem mjr. Gustawa Billewicza „Sosny”]. Tak więc dla odróżnienia tamten został „Chrobrym I”, a my „Chrobrym II”. Mój brat był ze mną w batalionie „Lecha Żelaznego”, ale w innym plutonie.
Rzeczywiście w dość niezwykły sposób stał się Pan żołnierzem AK. A jak Pan zapamiętał pierwsze chwile Powstania?
Tamtego pierwszego sierpnia 1944 r. po prostu nie da się zapomnieć. Kiedy szedłem za moim bratem do punktu koncentracji, widziałem, jak ludność cywilna gremialnie wyszła na ulice. Ile to było radości, entuzjazmu, ludzie śpiewali, krzyczeli, wiwatowali na widok powstańców! I na każdym budynku wywieszali biało-czerwone flagi. W pierwszych godzinach Powstania polska flaga zawisła też na Prudentialu. To był wtedy najwyższy budynek w Warszawie, więc doskonale ją było widać w całym Śródmieściu Północnym. My, żołnierze Zgrupowania „Chrobry II”, zajmowaliśmy olbrzymi teren, od Alej Jerozolimskich, poprzez Towarową, Sienną aż do Chłodnej i placu Grzybowskiego. Niemcy atakowali codziennie. Skierowali przeciwko nam zarówno czołgi, jak i artylerię oraz piechotę. Ostrzał naszych pozycji trwał najczęściej od wczesnych godzin porannych. Nigdy jednak nie udało im się ani przedostać do naszych barykad, ani zdobyć naszych redut na Dworcu Pocztowym, w Domu Kolejowym, w Zakładach Bormana i Hartwiga. Obroniliśmy je. Jednak w pierwszych dniach Powstania główne uderzenie niemieckie było skierowane na Wolę sąsiadującą z naszym Śródmieściem Północnym. Niemcy skierowali na nią ponad 50 tys. żołnierzy – z Dywizji Pancerno-Spadochronowej „Hermann Göring”, z Pułku Specjalnego SS „Dirlewanger” oraz z brygady RONA; całość podlegała SS-Gruppenführerowi Heinzowi Reinefarthowi. Byli świetnie uzbrojeni. Mieli bardzo dużo amunicji, znakomitą broń, no i przede wszystkim czołgi, głównie pantery [Panzerkampfwagen V Panther (Sd.Kfz.171)]. Poza tym, ponieważ powstańcom nie udało się 1 sierpnia zdobyć lotniska na Okęciu, Niemcy sprowadzili tam swoje bombowce Junkers Ju-87, ale, co ciekawe, mieli tylko cztery maszyny. Mogli jednak wracać na lotnisko, ładować nowe bomby i znów lecieć nad Warszawę, żeby bombardować powstańcze pozycje. Tak więc w pierwszych dniach Powstania Niemcy atakowali głównie Wolę, to ją chcieli przede wszystkim zdobyć. Na Woli walczyły takie powstańcze oddziały jak: „Parasol”, „Zośka”, „Miotła”, „Pięść”, „Chrobry (I)”, „Gozdawa” i część „Wigier”, która w pierwszych godzinach przeszła na Wolę. Na Woli walczyło więc sporo powstańców, ale siły były jednak nierówne, bo nie mieli tak znako mitego uzbrojenia jak Niemcy. Pierwsze moje powstańcze zadanie bojowe polegało na przedarciu się na Wolę.
W celu rozpoznania sił niemieckich?
Dokładnie. Na początku Powstania por. „Zdunin” wezwał mnie do siebie; ja i mój kolega Stefan [ps. „Zawada”] otrzymaliśmy rozkaz przedostania się na Wolę. Mieliśmy zorientować się, gdzie są powstańcy, a gdzie Niemcy, bo nasze do wództwo nie miało wtedy w tej kwestii rozeznania. Było tak dlatego, że po zdobyciu niemieckich magazynów na Stawkach walczący na Woli powstańcy ubrali się w zdobyczne niemieckie panterki i hełmy, przez co wyglądali jak Niemcy. Różniliśmy się od naszych nieprzyjaciół tylko biało-czerwonymi opaskami na hełmach, podobnie jak tymi noszonymi na ramieniu. Początkowo zakładaliśmy te opaski na lewe ramię, ale niestety Niemcy to zauważyli i też zaczęli tak je zakładać, po to, żeby przedostawać się na polską stronę. Dlatego płk „Monter” [Antoni Chruściel, dowódca Okręgu AK Warszawa, dowódca całości sił powstańczych, od 14 września 1944 r. generał brygady] wydał rozkaz, żeby nosić opaski na prawym ramieniu – do tej pory moją powstańczą opaskę noszę w taki sposób.
Wracając do naszego zadania; nie miałem wówczas żadnej broni, ale sporo ode mnie starszy „Zawada” (miał dwadzieścia parę lat) był uzbrojony w błyskawicę, polski pistolet maszynowy konspiracyjnej produkcji; w magazynku mieściło się 30 naboi. To była świetna broń, naprawdę bardzo dobra, nieco podobna do niemieckiego schmeissera. Por. „Zdunin” nie puścił mnie jednak tak zupełnie bez broni; dał mi dwa granaty. Zadowolony schowałem je do kieszeni i zgodnie z rozkazem udaliśmy się na Wolę. Szliśmy różnymi uliczkami, jak najbliżej Niemców, tak jednak, żeby nie wpaść w ich ręce. Doszliśmy do tego miejsca na Grzybowskiej, w którym jest teraz Muzeum Powstania Warszawskiego [wtedy mieściła się tam Elektrownia Tramwajów Miejskich] i przedzieraliśmy się dalej. Dość daleko doszliśmy. Cała Wola była w ogniu. Wszystko się paliło, od dymu pożarów nie było jak oddychać; na zdobytym terenie Niemcy wszystko palili i niszczyli, a ludzi wypędzali z domów. Mężczyzn najczęściej brali od razu pod mur i na miejscu rozstrzeliwali, nie oszczędzali też kobiet, dzieci i starców. To było potworne, jak oni palili Wolę, jak mordowali jej mieszkańców… Na ulicach widzieliśmy setki pomordowanych osób.
Byliście zatem świadkami rzezi Woli… Wstrząsające przeżycie dla tak młodych ludzi, a niedługo później po raz pierwszy w Powstaniu walczyliście z bronią w ręku.
Doszliśmy do jednej z kamienic. Oficyny były już spalone, ale udało nam się dojść po gruzach do okien na parterze. Wyjrzeliśmy na podwórko; to było takie typowe podwórko-studnia, na środku którego był ogródek z kapliczką z figurą Matki Bożej. Jeszcze przed wybuchem wojny warszawiacy budowali takie kapliczki. W czasie okupacji i Powstania wieczorem, po zamknięciu bram, ludzie schodzili na dół i przy nich śpiewali i modlili się. Do dziś jest w Warszawie co najmniej kilkanaście takich kapliczek. Kiedy więc wyjrzeliśmy na to podwórko, zobaczyliśmy, że pod kapliczką stało czterech Niemców z SS; wśród tych, którzy walczyli z nami w Powstaniu, najwięcej było SS-manów, Wehrmachtu było znacznie mniej. W każdym razie my widzieliśmy tych Niemców, ale oni nas nie zauważyli. Jeden z nich, najstarszy stopniem, trzymał w rękach rozłożoną mapę Warszawy, pozostali w nią patrzyli. Wszyscy czterej byli świetnie uzbrojeni; mieli pistolety maszynowe MP, pistolety samopowtarzalne parabellum, mnóstwo amunicji, mieli też hełmy. No i co tu zrobić? Szybko się wycofać, żeby nas nie zobaczyli? „Zawada” wpadł jednak na brawurowy pomysł. Powiedział do mnie: „Słuchaj ‘Czarny’, przecież oni stoją tyłem do nas i nie wiedzą, że tu jesteśmy. Zrobimy tak: ja krzyknę do nich ‘Hände hoch!’, a jak oni się odwrócą, wtedy ty rzucisz w nich granatem, a ja puszczę po nich serię z błyskawicy”. I dokładnie tak zrobiliśmy. Do dziś pamiętam ten moment, kiedy rzuciłem granatem w tę grupę SS-manów. Ten huk, ten wybuch, to było tak silne… Poza tym ten ogień, dym. Tego nie da się zapomnieć. Zaskoczenie było pełne, żaden z SS-manów nie zdążył sięgnąć po broń, po prostu padli, kiedy Stefan strzelał do nich z błyskawicy. Wyskoczyliśmy z tego parteru i biegiem do nich. Przede wszystkim chcieliśmy im zabrać broń i maksymalną ilość amunicji, a także dowiedzieć się, kim byli. Stefan sięgnął do kieszeni najstarszego stopniem Niemca (był w stopniu Sturmbannführera, czyli majora) i zabrał mu portfel, odebrał mu też mapnik. Co więcej, zabity przez nas Sturmbannführer SS miał przypięte do munduru na piersi trzy odznaczenia niemieckie; jedno z nich to był krzyż przyznawany niemieckim żołnierzom za udział w agresji na Polskę w 1939 r. Stefan zerwał mu to odznaczenie i schował je do kieszeni. Okazało się, że jedna z kul „Zawady” przestrzeliła ten krzyż! To było bardzo symboliczne. Zaczęło się jednak robić niebezpiecznie, bo inni Niemcy usłyszeli strzelaninę. Zauważyliśmy, że zbliżają się do tego podwórka. Był czas najwyższy wiać. Wycofaliśmy się zatem tą samą drogą przez wypalony parter i uciekliśmy.
Niemcy was nie złapali?
Nie, nie złapali. Słyszeliśmy, jak strzelają, ale byliśmy już za daleko, żeby mogli nas dopaść. Świetnie znaliśmy miasto. Wróciliśmy na ulicę Towarową, tam gdzie była nasza barykada i oddaliśmy por. „Zduninowi” mapnik i portfel. Z broni, którą znaleźliśmy przy zabitych SS-manach, wzięliśmy dwa pistolety maszynowe MP i amunicję do nich. Więcej nie daliśmy rady, było to za ciężkie. Oddaliśmy tę broń naszemu dowódcy do rozdysponowania. Porucznik otworzył przy nas portfel, znalazł dokumenty. Do dziś pamiętam, że ten Niemiec był rodem z Hamburga. Było też w tym portfelu jego zdjęcie z żoną i córeczką, taką ok. 7–8 lat. Vati nie wrócił do Vaterlandu. Było nie było, przyjechał do Warszawy mordować Polaków. Jak jest wojna i wróg nas atakuje, to należy do niego strzelać, prawda?
Oczywiście, zwłaszcza że postąpiliście honorowo; nie strzelaliście w plecy, tylko pozwoliliście Niemcom spojrzeć śmierci w oczy. Chciałabym też zapytać o jedno z najbardziej poruszających zdarzeń w Pańskim powstańczym szlaku bojowym. W jakich okolicznościach poznał Pan rtm. Witolda Pileckiego?
Rotmistrz zgłosił się jako ochotnik do mjr. „Liga” 2 sierpnia. Walczył m.in. o fabrykę Czajkowskiego na Woli, a później brał udział m.in. w zdobyciu Dworca Pocztowego, Domu Turystycznego i Wojskowego Instytutu Geograficznego. W początkowych dniach Powstania, rotmistrz walczył w składzie kompanii NSZ-AK „Warszawianka”, a 11 sierpnia płk „Monter” zadecydował o włączeniu „Warszawianki” do „Chrobrego II” jako pierwszej kompanii batalionu „Lecha Żelaznego”. W ten sposób znalazłem się w jednym batalionie z rotmistrzem. Zostałem jego osobistym łącznikiem. Był bardzo mądrym dowódcą. Jeśli trzeba było wysłać powstańczy patrol, nigdy nie posyłał nas na pewną śmierć. Nigdy nas niepotrzebnie nie narażał. Robił wszystko, żeby nas ochronić, żeby żaden z nas nie poległ. I co ciekawe, zawsze był elegancko ubrany. Do Powstania poszedł w swoich oryginalnych wojskowych oficerkach! To był wspaniały człowiek. Każdemu pomagał, z każdym porozmawiał, można z nim było pogadać o wszystkim. Pomimo tych potwornych powstańczych warunków i ciężkich walk o Warszawę zawsze był uśmiechnięty.
Rotmistrz był dojrzałym mężczyzną, wy byliście bardzo młodzi. Jak się do niego zwracaliście?
Przede wszystkim „panie rotmistrzu”, a później „panie dowódco”; każdy chłopak wiedział, jak się do niego zwracać. Rotmistrz był naprawdę bardzo fajny, nie czuło się jakiegoś niepotrzebnego dystansu.
I przenosił Pan jego meldunki do por. „Zdunina”?
Tak, i od niego, i do innych kompanii, a nawet do innych zgrupowań. Przenosiłem też butelki z benzyną, broń i amunicję. Zdarzało się, że trzeba ją było szybko dostarczyć na barykadę, która w danym momencie była silnie atakowana przez Niemców. Bardzo często trzeba to było robić pod ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych, bo Niemcy od wczesnych godzin porannych ostrzeliwali nasze pozycje.
Jak wyglądało przedzieranie się z meldunkami przez niemiecki ostrzał?
Byłem bardzo wysokim, szczupłym i zwinnym chłopakiem, łatwo więc mi było przedostawać się przez barykady, a do tego znałem wszystkie ulice warszawskie. Barykady były zbudowane w taki sposób, że czołg nie mógł przejechać, ale z boku zawsze była zostawiona dziura, tak na pół metra odległości, żeby powstańcy mogli przechodzić. I ja z tego korzystałem. I zawsze mi się udawało.
Z czego były budowane barykady? Z płyt chodnikowych?
Wszystko, co mogło się przydać, było na barykadach. I meble, i wozy tramwajowe, ogólnie mnóstwo starych rzeczy. Najlepiej rzeczywiście nadawały się płyty chodnikowe. Cywilni mieszkańcy Warszawy wyrywali je z trotuarów i układali z nich solidną zaporę. Kilkanaście takich płyt, jedne na drugich, i żaden niemiecki czołg nie był w stanie przejechać przez taką barykadę. Nie mógł jej też rozwalić.
(...)
Co działo się z Panem po Powstaniu?
Razem z rodzicami i bratem wyszliśmy z Warszawy wraz z ludnością cywilną. Niemcy wywieźli nas do Pruszkowa, potem do Breslau (dziś Wrocław), a później do Berlina do obozu, gdzie byliśmy do końca wojny. Ani ja, ani mój brat aż do lat 1990. nie ujawniliśmy się jako żołnierze AK.
***
Jest to tylko fragment wywiadu dr Moniki Makowskiej z kpt. Januszem Walędzikiem. Cała rozmowa ukazała się w miesięczniku WPiS nr 07-08/2024, który można zakupić poniżej.
WPIS 07-08/2024 (e-wydanie)
Pojawił się już najnowszy, wakacyjny podwójny numer „Wpisu”. Jak każdego miesiąca przygotowaliśmy dla Państwa wyselekcjonowany zbiór felietonów powiązanych z aktualną tematyką, podobnie jak całą serię artykułów historycznych nawiązujących do bieżących rocznic. W związku z 80.
Prenumerata miesięcznika WPiS na cały 2024 rok - wydanie drukowane + wydanie elektroniczne
Roczna prenumerata papierowej i elektronicznej wersji miesięcznika WPIS - najciekawszy i najbogatszy miesięcznik na rynku co miesiąc w Twojej skrzynce pocztowej i jednocześnie na Twojej skrzynce mailowej!
Najbogatszy – z uwagi na bogactwo treści i tematów, wspaniałą fotografię i grafikę, wyjątkowe edytorstwo. „Wpis” czytają i rekomendują największe autorytety w naszym kraju! Do grona naszych autorów należą m.in. Adam Bujak, ks.
Pamięć Warszawy
Warszawa – dumna stolica naszego narodu nie miała łatwej historii, zwłaszcza w XX w. Równocześnie jednak Warszawa stała się symbolem niezłomnej polskiej niepodległości. Tu w 1918 r. siedzibę znalazły najwyższe polskie władze. Stąd grzmiały w 1939 r. słowa, że polski honor jest bezcenny, a mieszkańcy naszej stolicy powstali w 1944 r. przeciw okupantom, nie mogąc dłużej znieść zniewolenia.
Stolica niezłomna. Warszawa historyczna, patriotyczna, nowoczesna
Piękno, tradycja, patriotyzm, historia, rozmach, wiara – tymi słowami można określić Warszawę, jaka wyłania się z albumu „Stolica niezłomna”. Tej niezłomnej Warszawy nie pokazują nam warszawiacy – to spojrzenie krakowiaków – fotografa Adama Bujaka oraz wydawcy i grafika Leszka Sosnowskiego. Może dlatego właśnie widzimy stolicę zupełnie inną. Są tu obiekty niespotykane w innych albumach, jak np.
III Rzesza Niemiecka. Nowoczesność i nienawiść
Rzesza Niemiecka istniała tylko w okresie 1933–1945, ale bardzo mocno zapisała się w historii. Mocno i wyjątkowo niechlubnie. Gdy się ją wspomina, przychodzą na myśl druty kolczaste, niemieckie obozy zagłady, wojenna pożoga, grabież, ruiny. Do tego dochodzi pogarda dla tych, których zbrodnicza ideologia nazistowska określała jako „podludzi” i których należało likwidować w imię czystości rasy.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.