Leszek Sosnowski: wyborcy prawicowi byli rozczarowani postawą elit PiS-u i prymitywną kampanią
"Pejzaż powyborczy". Rys. Ewa Barańska-Jamrozik
W najnowszym, październikowym numerze miesięcznika „Wpis” ukazał się dość bulwersujący artykuł Leszka Sosnowskiego, krytycznie analizujący kampanię wyborczą PiS-u. Oto obszerne fragmenty artykułu:
1.
Ludzie odpowiedzialni za przygotowanie programu wyborczego PiS-u porzucili w kampanii swoją najsilniejszą broń: światopogląd. Ktoś im pokazał jakieś pokrętne badania socjologiczne i podstępnie wmówił, że światopogląd jest dla tego targetu wyborczego bez znaczenia. Jak by powiedział Jan Tomaszewski, to nie był błąd, ale wielbłąd. Jest bowiem zupełnie odwrotnie: obóz patriotyczny jest głęboko ideowy. Nie potrzeba badań, żeby to wiedzieć.
Czymże w ogóle wszyscy ci politycy różnią się między sobą? Jak jeden mają gęby pełne frazesów o Polsce, dobrobycie i świetlanej przyszłości. Kto jest naprawdę kim, widać dopiero wtedy, gdy się ich skonfrontuje z poszczególnymi przykazaniami Dekalogu. I PiS powinien się z tymi przykazaniami jak najbardziej konfrontować, ponieważ jest jedynym ugrupowaniem, które przynajmniej teoretycznie, programowo, może być w zgodzie z całym Dekalogiem (co rzecz jasna nie oznacza, że jest bez grzechu). Ale nie chciał tego udowadniać. Dlaczego? Kto go do takiej indyferencji światopoglądowej nakłonił? To jest jedno z zasadniczych pytań rozliczeniowych, jakie ta partia, moim zdaniem, powinna sobie postawić. Jeden z moich znajomych, też zdumiony tą bezideowością, skonstatował złośliwie: niepotrzebny był im Pan Bóg – to oni też nie są Mu potrzebni.
Wiele osób przed wyborami wznosiło modły za Ojczyznę; Kościół ich jednak nie ogłosił. Nie było z jego strony ogólnopolskiej akcji – bez nazywania partii po imieniu, bo przecież to wcale nie było konieczne. Jednak pewne uświadamianie polityczne wiernych ze strony Kościoła jest niezbędne, szczególnie w takim zamęcie medialnym. Ludzie zbierali się zatem spontanicznie małymi grupkami i modlili się, jednak szturmu do nieba w sprawie Ojczyzny nie było. Episkopat wydał co prawda specjalne vademecum wyborcze, ale po pierwsze zrobił to późno, a po drugie nie nagłośnił go i nie nakazał odczytywać z ambon – przeszło zatem bez większego echa. A wielka szkoda, bo tam właśnie przestrzegano przed tym, co się właśnie zaczyna: budowaniem świata bez Boga. Niektórzy hierarchowie chcieli prawicy pomóc, lecz inni – zaszkodzić (jak np. bp Zadarko i jego apel w sprawie masowej akcji wpuszczania do Polski imigrantów).
To fakt, że nie ma pełnego otwarcia się polskiej prawicy politycznej na wiarę, na Kościół, na Chrystusa. I nie ma też otwarcia z tamtej strony, ze strony Kościoła – trwa takie wzajemne obmacywanie się, wzajemna niepewność. Już tyle lat… To i przykre bardzo, i nie pomaga, i nie przynosi nikomu sukcesu. (…)
Dziś obserwujemy, jak rozchodzą się coraz bardziej drogi Kościoła i polityki – taka właśnie była koncepcja różnego rodzaju bolszewików. Do tego celu wykorzystywany jest tzw. Kościół otwarty. Kościół utracił bardzo wiele ze swej mocy, bo chce ją nagle czerpać ze świata, a zarazem wycofać się z walki o wpływ na ten świat – fatalna kombinacja. Prawdziwą moc może dać tylko Chrystus, tymczasem coraz więcej ludzi Kościoła próbuje, jak by tu adaptować Chrystusa do tego świata, który na naszych oczach staje się światem bez Boga. Diabelska sztuczka!
W kampanii wyglądało tak, jakby celem PiS-u było zwykłe przedłużenie sprawowania władzy, a nie utrzymanie wartości chrześcijańskich, sprawdzonych, odwiecznych zasad moralnych, o co de facto toczy się wojna w całym dzisiejszym świecie. I tak też zostali potraktowani przez wyborców, jako walczący o władzę, o pieniądze, a nie o ideały. Pieniądze też ważne, to jasne, ale jak w piosence: szczęścia nie dają. Ktoś tym sposobem sprowadził tę partię na fałszywy trop.
2.
Człowiek źle się czuje i źle się rozwija w samotności, w alienacji. Dotyczy to zarówno jednostek, jak i zbiorowości. PiS jednak postawił na samotność. Tymczasem można być nawet największą partią, ale jak się nie ma samodzielnej większości, albo balansuje się na granicy tej większości, to trzeba sojuszników szukać i obłaskawiać. Najpierw na bazie właśnie światopoglądowej, bo w tych sprawach najtrudniej się dogadać; przeważnie jest to po prostu niemożliwe albo co najwyżej chwilowe.
Dziś nie ma de facto żadnej zjednoczonej prawicy – tylko nazwa pozostała. Dlaczego nie próbowano porozumieć się z bardzo prawicowym ugrupowaniem Polska Jest Jedna? Partia zupełnie nowa, skromniutka, ale 1,63 proc. głosów już w wyborach zdobyła – bez marketingu i kasy. A co dopiero, gdyby była podpromowana. Elity PiS-u jednak nawet do Zbigniewa Ziobry się dystansowały, jak i całej Suwerennej Polski.
Ktoś musiał elitom zręcznie prezentować sojuszników jako groźnych, może najgroźniejszych konkurentów. (…) Służby PiS-owskie zaatakowały brutalnie Konfederację trzy dni przed ciszą wyborczą oskarżeniem o tajne dogadywanie się z Tuskiem. W ostatniej chwili namieszano w głowach nie tylko wyborcom Konfederacji, ale i swoim własnym. Nie wierzę, że była to tylko głupota. Powinniśmy się dowiedzieć, kto stał za tą akcją, za tym, w mojej ocenie, sabotażem politycznym. Konfederacja oczywiście teraz chce się mścić… Marzy im się bycie jedyną prawicą parlamentarną w Polsce – są bez szans.
Problem nieradzenia sobie z sojuszami politycznymi istnieje w PiS-ie od samego początku. Nie sprowadza się on tylko do niechęci do innych partii lub do aroganckiego stosunku (poza wyższości) wobec ludzi spoza najściślejszego grona (tzw. zakonu), albo do swoich, którzy jednak ośmielili się mieć inne zdanie niż Nowogrodzka. Problemem bywali też fałszywi sojusznicy; ileż złego narobił całemu obozowi patriotycznemu np. Gowin…
3.
Niektórzy zarzucają PiS-owi propagandę sukcesu. No, przepraszam, ale co propagować, jak nie sukces? Taka propaganda jest po prostu niezbędna. Ale zarazem niebezpieczna dla tych, którzy ją głoszą, jeśli usypia ona ich własny krytycyzm wobec samego siebie. Propaganda sukcesu jest potrzebna na zewnątrz, lecz wewnątrz własnego ugrupowania, we własnym gronie, trzeba zawsze rozmawiać o swoich słabych punktach, a nie sycić się swoimi sukcesami lub błędami przeciwnika.
Drugim wielkim niebezpieczeństwem takiej propagandy jest nuda. Ona bowiem zabija wszystko: sukces, żelazne argumenty, elokwencję, nawet prawdę. W propagandzie PiS-u, w związanych z ta partią mediach oraz w innych formach przekazu doświadczaliśmy nudy w różnym stopniu, a w finalnej kampanii niestety w stopniu najwyższym. Stratedzy kampanii o nudzie w ogóle nie myśleli. Nie bali się jej, bo byli święcie przekonani, że mają rację, że sama prawda wystarczy, że fakty same się obronią. Nie obronią się jednak same, bo można je pokazać w najgorszym świetle, odwrócić kota ogonem albo nie pokazać ich w ogóle. Może być też tak, że widz lub czytelnik nie ma ochoty z nimi się zapoznawać, bo są tak nudnie przedstawiane.
Do smutnej klasyki przejdzie gość zamachujący się łopatą na funkcjonariuszy Straży Granicznej na początku „inwazji” do Polski arabskich imigrantów z Białorusi. To jedno ujęcie telewizja publiczna pokazywała nieustannie co najmniej kilkadziesiąt razy, przez wiele tygodni, wieczór w wieczór, bez końca to samo, aż stało się to nie tylko nudne, ale wprost groteskowe. Cała Polska z tego się śmiała, a miał to być przekaz o zagrożeniu. Nie stać było telewizji publicznej na zrobienie porządnych reportaży, na nakręcenie kilkudziesięciu różnych ujęć, by mieć ich cały arsenał wykorzystywany w miarę potrzeb. W ogóle telewizja publiczna traktowała nas jak ostatnich tłuków – to było coraz bardziej wkurzające, nawet najprostszych ludzi. Powtarzanie do znudzenia kilkadziesiąt tych samych ujęć stało się jej specjalnością.
W związku z porażką już sugeruje się w prawicowych mediach, że potrzebny jest nowy kurs. To niby dokąd ma prowadzić ten kurs?
Kurs cały czas był dobry, tylko nie było na czym dopłynąć do celu. Brakło okrętów, żagli, wytrawnych marynarzy, chciano kajakiem dotrzeć do Ameryki. Chodzi zatem nie o nowy kurs, ale o nowe metody działania informacyjnego oraz o narzędzia prawdziwej propagandy. Chodzi o armaty i rakiety mediowe, bo z procy to się ustrzeli co najwyżej wróbla. Tymczasem obóz patriotyczny nawet tak prostej rzeczy jak bilbordy nie posiada! Nic nowego nie stworzono w tej materii. Natomiast 23 tys. (!) miejsc reklamy zewnętrznej ma firma AMS SA, w stu procentach należąca do Agory, nawet zarządzana z tego samego miejsca, co Wyborcza. Nie spadła im ta firma z nieba, nie mieli jej też od samego początku; nabyli ją w 2002 r. i rozbudowywali krok po kroku, by stworzyć w końcu wielką siłę propagandową szczególnie skuteczną właśnie w okresie wyborczym. Nie tak głośną jak pyskate media, ale efektywną bardzo.
Oczywiście te 23 tys. miejsc reklamy zewnętrznej trzeba zaopatrywać jeszcze w efektowne plakaty – a to też była niestety terra incognita dla kampanijnych strategów, co widać od lat po tych plakatach i bilbordach, które gdzieniegdzie uda się usytuować. Kto im to robi? Kto to akceptuje?Przecież te portrety są żenująco słabe, sztuczne, bez wyrazu, nieraz nawet wprost ośmieszające portretowanych. Niektórym z tych ludzi naprawdę sztuką było zrobić zły portret (np. Małgorzacie Wassermann), ale – udało się. (…)
Nie cieszymy się, że tylu młodych poszło do wyborów, jak nigdy dotąd. Dlaczego jednak wybrali jak wybrali? Czerwoni od zarania posługiwali się zręcznie demagogią (czyli de facto kłamstwem), która jest skuteczna zwłaszcza wobec młodych ludzi, niedoświadczonych i nieoczytanych. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie programy edukacyjne III RP kolejno zaniżały co parę lat ilość lektur w szkołach. Dlaczego? Bo ludzie nieoczytani są właśnie najbardziej podatni na demagogię, na kłamstwo, a na szwindel polityczny w szczególności. Ministerstwo kultury dowodzone przez Glińskiego potworzyło programy rozwoju czytelnictwa, ale po pierwsze, nie oznaczało to podniesienia obowiązku czytania lektur przez młodzież. Po drugie, grube pieniądze, w sumie blisko 2 miliardy zł!, na to przeznaczone nie szły na upowszechnianie książek patriotycznych, promujących wartości chrześcijańskie, tradycję, rodzimą kulturę, normalną rodzinę.
Trudno w to uwierzyć, ale to jest fakt: pieniądze desygnowane przez niby prawicowe ministerstwo kultury na tego typu propolskie publikacje stanowiły skromny bardzo marginesik całości, a i tak można je było uzyskać dopiero po ciężkiej walce z urzędnikami. Nie było w ogóle wymogu, jakiegoś wskaźnika dla wspierania propolskiej książki, w proporcji choćby kilkunastu procent do owych miliardów. (…)
Jeśli chodzi o lektury szkolne, to dopiero Przemysław Czarnek, jak został ministrem edukacji, próbował coś naprawiać, jednak nieraz wbrew niektórym członkom PiS-owskiej elity, bo stawał się zbyt wyrazisty. Nieustannie królowała koncepcja: nie wychylać się, nie narażać na ataki, spokojniutko sobie trwamy. Czyli koncepcja słabeusza albo ciężko chorego. Pluli nam w twarz, nawet dosłownie!, a odpowiedzią elit było udawanie, że deszcz pada. Czy to mogło się podobać normalnym ludziom? Retoryczne pytanie... Ludzie obozu patriotycznego na ten brak adekwatnej reakcji byli coraz bardziej źli.
Propaganda sukcesu nie powinna wykluczać przyznania się od czasu do czasu do błędu. Lękano się jednak, że to odbierze sympatyków, a więc i głosy wyborcze; ten lęk był powszechny. Rzeczywistość jest przecież jednak zupełnie inna! Wszyscy popełniamy błędy i każdy normalny człowiek zdaje sobie z tego sprawę. Szczera dyskusja o pomyłkach dodawałaby partii tylko wiarygodności oraz kolorytu. Byłaby jakimś lekarstwem na nudę.
Chodzi jednak o to, żeby taka dyskusja o błędach nie była toczona z wrogiem, ale z ludźmi życzliwymi, ludźmi tej samej orientacji, którzy chcą pomóc. Żeby nie była podrzuconą narracją targowicy. Tzw. opozycja nie krytykowała przecież tego, co w PiS-ie było złe – wprost przeciwnie – postponowała to, co było dobre, najlepsze. Dlatego nie wolno było podejmować ich narracji. Niestety, prawicowi dziennikarze i działacze polityczni chwytali w lot każdy podrzucony najgłupszy temat, o ile tylko był oskarżeniem PiS-u. Nieustannie się tłumaczyli, a to oznaczało sukces strategii opozycji. A w ogóle to, przepraszam, komu i przed kim się tłumaczyć?
Opozycyjne mass media eksponowały tylko zarzuty, nawet najbardziej fałszywe, pomijając już kompletnie ich odpieranie. Stąd PiS ciągle tłumaczył się z czegoś przed tymi, którzy mu tego czegoś nie zarzucali.
Wielu ze zdumieniem przyjęło wyniki wyborcze w Bogatyni. Rząd PiS-u ostro walczył o jej mieszkańców, narażał się Unii, Czechom, zwymyślano go za to wielokroć. Bez walki rządu bogatynianie byliby już teraz na zielonej trawce. A mimo to w wyborach wynik PiS-u w Bogatyni nie był wcale lepszy od ogólnokrajowego, a gorszy od wielu innych regionów. Niewdzięczność? Ja bym powiedział, że to raczej symulacja upodobań medialnych tych ludzi, a nie test na preferencje polityczne. Naczytali się Onetu i Wyborczej, naoglądali TVN-u, nasłuchali 36 stacji radiowych Agory i większość mieszkańców była przekonana, że gdyby nie totalna opozycja, to rząd Morawieckiego nigdy o nich by nie zawalczył. Ot, co. Proste. Powtórzmy: kto ma publikatory, ten wygrywa wybory. Miotanie się autobusem po kraju przez kilka tygodni i spotykanie się z przekonanymi, czyli z tzw. żelaznym elektoratem, to i męka, i efekt słaby.
Oni atakowali frontalnie, każda partia z osobna, przez co bardziej różnorodnie, i atakowali całą patriotyczno-katolicką formację, nie tylko Kaczyńskiego. Natomiast tragicznym błędem PiS-u była „strategia” atakowania tylko Tuska. Straszono bardzo poważnie tym jegomościem, ale np. nie genderem. A ten ostatni najbardziej realny; on jest w stanie posiać gangrenę w całym społeczeństwie. Nie znam człowieka przychylnego Zjednoczonej Prawicy, a obracam się wśród wielu takich ludzi, który by pod koniec kampanii nie był totalnie zirytowany nieustającym przekazem o Tusku. (…)
Żebyśmy jeszcze przy tym widzieli naprawdę jakąś szeroką paletę naszych polityków, żebyśmy widzieli codziennie całą Polskę, od najmniejszej wsi po wielkie miasta, od sołtysa po premiera. Ale nie – podczas kampanii za wszystkich przemawiał Morawiecki. Trudno zrozumieć, że jemu samemu to nie przeszkadzało, że nie przeciwdziałał temu. To wyglądało tak, jakby Mateusz Morawiecki był kandydatem we wszystkich okręgach wyborczych, no i gdzieniegdzie Jarosław Kaczyński. Czasem jeszcze pojawił się ktoś z elity – a gdzie była Polska cała? Trzeba było choćby połowę miejsca portalowego lub dobrego antenowego czasu poświęconego Morawieckiemu oraz 90 procent poświęconego Tuskowi przekazać ludziom z miast, miasteczek i wsi, a 15 października wynik zapewne byłby lepszy. Ale wtedy trzeba by się napracować, najeździć po Polsce, przygotować setki reportaży i reportażyków. Czyż nie wygodniej jest zasiąść sobie w fotelu i ględzić lub ironizować? No i elegancko prezentować samego siebie… Jeśli już jakiś przekaz z prowincji był, to w Alarmie (TVP); jakieś afery, brudy, gwałty, złodziejstwa, nic pozytywnego – ale w najlepszych godzinach oglądalności. Jeszcze do tego jakaś nieznośna pyskówka między politykami. W dobrych godzinach oglądalności piękna i pozytywna Polska mogła być pokazana tylko poprzez wypowiedzi naszych polityków, a więc prawie wcale.
I jeszcze słówko o referendum. Nie trzeba było proroka, aby przewidzieć, że się nie uda. To było niejako zapowiedziane, ale niebezpieczeństwo zlekceważone. Zmarnowano świetny pomysł. A wystarczyło zamiast trzech kartek dawać jedną, na jednej można było wszystko wydrukować. Wtedy nie byłoby możliwości niewręczenia pytań referendalnych. Kto tego jednak zabronił?
4.
Młodzi pokonali seniorów w tych wyborach, choć cała kampania PiS zorientowana była na tych ostatnich. Pokonali seniorów, ponieważ nikt im nie uświadamia ani w domu, ani w szkole, ani w mediach, że oni też będą seniorami – jak dożyją, co daj Boże. Byleby tylko za parę lat nie musieli jęczeć: o, mój Boże, co to za życie... A na to się zanosi! (…)
Młodzi głosują – z racji wieku i związanych z tym cech charakterologicznych oraz z racji niedoświadczenia i oczywistego braku prawdziwego rozeznania na scenie politycznej – kierując się głównie emocjami, a nie przemyśleniami. Poważnych przemyśleń politycznych mieć jeszcze nie mogą. I opozycja na to postawiła, odwoływała się bezustannie do emocji. Przykład Przemysława Czarnka, który osiągnął fantastyczny wynik wyborczy – pobił np. Mateusza Morawieckiego – choć w ogólnopolskiej polityce jest zaledwie od czterech lat, powinien być w PiS-ie stosownie uszanowany. Były wojewoda lubelski budził emocje, z tym że w odróżnieniu od wielu innych miał zawsze w zanadrzu świetne argumenty intelektualne. Nie lękał się mówić otwarcie i prosto z mostu, w tym o gender, nazywając go wprost czystą głupotą – to się nie tylko młodym podobało.
Dlaczego w wielu krajach lewactwo optuje za prawem wyborczym nawet dla 16-latków? Bo ich koncepcja mobilizacji swoich zwolenników od początku, od rewolucji francuskiej ibolszewickiej, nastawiona jest na budzenie silnych emocji. Dla nich wezwanie nawet do zabicia znajduje ideologiczne uzasadnienie.
Młodzi cenią dużo bardziej odwagę niż rozwagę – to naturalne. Cenią energiczność, a nie mazgajstwo. Preferują radykalizm, a nie lament nad tym, jacy to inni są niedobrzy. A odważnym, energicznym i radykalnym wcale nie musi być człowiek młody – to nie cechy wieku, lecz charakteru.
Oczywiście, przeciwko takim jak Czarnek jest największy hejt. I niech będzie; hejt działa w dwie strony. Szybko tworzy się front obronny atakowanego, staje się on ofiarą, w końcu męczennikiem. A nie ma lepszej legitymacji, by zostać wówczas ulubieńcem ludu. W PiS-ie nikt nie chciał być męczennikiem. Natomiast było/jest tam dużo zmęczonych, także zmęczonych młodych lub w średnim wieku – co ci ludzie w ogóle robią w polityce, to naprawdę nie mam pojęcia. Kim oni byliby w czasach PRL-u, kiedy hejtem była pała i cela…
(…) Kształtowanie postaw patriotycznych wśród młodych zostało mocno zaniedbane (wśród starszych zresztą też); zajęły się tym media – głównie niemieckie… A przecież od wieków wiadomo, że„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Można to sparafrazować, że tacy będą wyborcy, jacy zostaną w młodości wychowani. Czerwoni respektują to od samego początku, także dziś, i dlatego tak gwałtownie rzucili się na HiT prof. Roszkowskiego. Skoro obnażał prawdę o nich wobec tysięcy, a niebawem – w zamierzeniu – milionów młodych Polaków, to trzeba było go zniszczyć. Pod pretekstem jakiegoś in vitro, o którym nie ma ani słowa w podręczniku.
PiS od początku bał się mediów w sposób zupełnie irracjonalny. Ciekawe, kto, z imienia i nazwiska, podsycał ten lęk w prawicowych elitach? A najbardziej zdumiewające, że żyjąc w takim niepokoju przez osiem lat ani nie stworzono potężnych własnych publikatorów, ani nie zdecydowano się na funkcjonującą w innych demokratycznych krajach dekoncentrację mediów, w tym na rozpędzenie mediów niemieckich (przeciętny śmiertelnik nawet nie zdaje sobie sprawy, ile jest ich w Polsce). To karygodne zaniechanie, które będzie się odbijało czkawką obozowi patriotycznemu jeszcze długo. Kto nie dopuszczał do naprawy?
Na szczęście istnieją jeszcze media kierowane przez o. Tadeusza Rydzyka – bez nich obóz patriotyczny i w 2015, i w 2019 r. by nie zwyciężył – nie znalazły jednak stosownego wsparcia w postaci solidnego rozbudowania struktur mediów prawicowych.
5.
Niektórzy prawicowi publicyści twierdzą, że „PiS próbowało w tej kampanii wszystkiego”. To wyraźna sugestia, że Polacy są niemądrzy, nierozważni i dlatego wybrali jak wybrali, czyli głupio. Takiego wniosku można było się spodziewać szczególnie ze strony mediów, które przez osiem lat nie umiały się rozwinąć i nie pociągnęły za sobą tłumów, nie stały się mass mediami. Oczywiście, nie każdy musi umieć rozwijać publikatory, nie każdy musi umieć je prowadzić; to osobna wiedza, rzadko pokrywająca się z umiejętnością pisania lub prezentowania czegoś na ekranie. Nie jest to jednak wiedza tajemna.
Generalnie brak jest redaktorów – to inny zawód niż dziennikarz, to trzeba wyraźnie rozróżniać. Fakt, że ktoś coś mądrego pisał, w ogóle jeszcze nie znaczy, że stworzy dobrą gazetę lub portal. Podkreślam: redaktor to zupełnie inny zawód. Co gorsza, nie bardzo jest gdzie w Polsce go zdobyć. Skoro jednak na tzw. studiach dziennikarskich, z gruntu zlewaczałych (poza Akademią w Toruniu) nie kształci się redaktorów, lecz tylko dziennikarzy, i to marnie, to trzeba było ściągnąć sobie kogoś z zagranicy do pomocy. Ale kogoś naprawdę kompetentnego, doświadczonego, i nie jako właściciela, lecz nauczyciela. I nie Niemca, bo to oni zdewastowali i dziennikarstwo, i redaktorstwo w Polsce – to temat na osobne rozważania.
Prawicowy publicysta pisze: „Do samego końca zdecydowana większość przekazu PiS była przekazem pozytywnym, a niemal wszyscy kandydaci w terenie skupiali się na promowaniu osiągnięć inwestycyjnych i finansowych rządów Zjednoczonej Prawicy. A w ciągu ostatnich dwóch tygodni również na poziomie centralnym powrócono do eksponowania sukcesów”. Problem w tym, że kandydaci w terenie także przekonywali dawno przekonanych i za każdym razem siłą rzeczy nieliczne grono. A czy nieustanne, niekończące się epatowanie czytelników i widzów Tuskiem to też był pozytywny przekaz? Dziękuję bardzo! (…)
Obóz patriotyczny trzeba szacować co najmniej na kilkanaście milionów osób – do tylu docierał przekaz z kampanii? Na pewno nie. Poza tym sam sposób przekonywania był bardzo kiepski, pisałem o tym wyżej. Przeróżne kawiarniane felietoniki, wszystkie do siebie podobne, miały kształtować nasze środowisko polityczne? Teraz serwuje się kierownictwu partii opinię, że zrobiono wszystko, co się dało, a elity dla spokoju własnego sumienia w to wierzą? W rzeczywistości brakło kreatywnej, ciężkiej roboty. I tym samym skuteczności. Tym, którzy mówią, że się „nie da”, trzeba było już dawno podziękować. (…)
Są też tacy nasi publicyści, którzy całkiem serio twierdzą, że wynik wyborczy PiS-u jest rewelacyjny. No cóż, można by się z tym nawet zgodzić, ale tylko w kontekście fatalnej kampanii wyborczej oraz słabiutkiej polityki informacyjnej.Przywołajmy w tym miejscu starożytnego stratega Pyrrusa i sparafrazujmy jego słynne powiedzenie/ostrzeżenie spod Ausculum, gdzie stoczył morderczą bitwę z Rzymem: Jeszcze jedno takie zwycięstwo nad obozem genderystów, a zginiemy bez śladu.
6.
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że to była sztuka przegrać mając takie sukcesy gospodarcze, infrastrukturalne i socjalne! I to jest naprawdę wkurzające. Tę porażkę czuło się jednak coraz mocniej w miarę trwania kampanii wyborczej.
Dzisiejsza sytuacja przypomina mi, jak przed paru laty polskim piłkarzom po przegranych meczach śpiewano „Polacy, nic się nie stało”. To miało być pocieszające, tylko pytanie, kogo naprawdę: piłkarzy i trenerów czy kibiców? Czas pokazuje, że po pierwsze pocieszało to głównie tych ostatnich, a po drugie pocieszenie nie było żadną drogą do lepszego – wprost przeciwnie. Mecz po meczu było coraz gorzej, aż ostatnio doszło do tego, że polska drużyna narodowa nie była w stanie wygrać z drużyną notowaną na 150. miejscu w świecie! I kibice zaniemówili, już nie śpiewali „Polacy, nic się nie stało”. W Warszawie na Narodowym 50 tys. osób wyciszało się i w końcu zamilkło, wielki stadion zamarł, jakby nagle opustoszał – wszyscy byli w szoku. A więc jednak, Polacy, coś się stało, nie udawajmy, że nie, bo bez powiedzenia sobie prawdy w oczy będzie tylko gorzej. (…)
W mediach pojawiają się też głosy naprawcze domagające się marszu ku centrum. Czyli jak, Polacy nie chcą prawicy? Bo kto miałby na niej pozostać, jak PiS pójdzie do centrum? Sam Ziobro? Żadnego centrum! Nie dajmy się sprowadzić na manowce. Prawda jest inna; niektórzy ludzie z obozu patriotycznego nie zdzierżyli prymitywnej kampanii i dlatego szukali czegoś zamiennego. Ci, którzy głosowali na Trzecią Drogę zamiast na PiS, szybko sięrozczarują. Nie wiedzieli, na kogo naprawdę głosują. Ale cóż… centrum to ciąg dalszy podszeptów piątej kolumny, by doprowadzić PiS do dawnego poziomu Porozumienia Centrum: 8 proc. Poza tym Trzecia Droga to de facto żadne centrum, to zbieranina, to lewactwo i antypolskość, antykatolicyzm. Niektórzy z nich są bardziej skrajni niż sama lewica.
Proszę ponadto nie zapominać o ciągle potwierdzającym się prawie Duvergera: w systemie demokratycznym centra zanikają (choć niektóre partie pozostają przy centrystycznych nazwach), następuje zawsze polaryzacja stanowisk na dwa obozy, nawet jeśli składają się one z większej ilości spierających się ze sobą ugrupowań. Potwierdzają to również najstarsze systemy demokracji parlamentarnej w Wielkiej Brytanii i w USA. Klasyką Duvergera może być też ostatnia kadencja polskiego Senatu.
Pytanie zasadnicze brzmi, jak zwyciężać? Otóż, jeśli chce się zwyciężać jako jedna partia lub jedno ugrupowanie, to trzeba mieć wyraźnie widoczne skrzydła, prawe i lewe. Duże, ruchome, silne skrzydła, które mogą ponieść wysoko w górę i gwarantują trwanie długiego lotu. W przeciwnym razie jest się jak ten nielot, który skrzydła ma tylko dla pozoru, szczątkowe, więc może co prawda biegać, ewentualnie pływać, ale w żadnym wypadku unosić się w górę. Stwór taki może być nawet wielki, jak choćby struś madagaskarski (waga do 500 kg!), ale jego próby uniesienia się są nie tylko bezowocne, ale i śmieszne. Nawet najmocniejsze centrum ciała nielota w żadnym wypadku nie zamienia go w orła.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.