Nagroda specjalna im. Witolda Pileckiego dla Jakuba Maciejewskiego za książkę „Wojna. Reportaż z Ukrainy”
Książka „Wojna. Reportaż z Ukrainy” (Wydawnictwo Biały Kruk) autorstwa Jakuba Maciejewskiego została nominowana do Nagrody Pileckiego w kategorii III – nagroda specjalna.
Krwawe walki na donbaskim froncie, bombardowania Kijowa, ślady egzekucji przeprowadzonych w Iziumie oraz pozostałości obozu koncentracyjnego w Jahidnem – Jakub Maciejewski skutki rosyjskiej inwazji opisuje w najdrobniejszych szczegółach. Autor książki, który w ogarniętej wojną Ukrainie spędził ponad 4 miesiące, nie stroni również od pytań o bezpieczeństwo Polski. Jakub Maciejewski jest publicystą, autorem książek oraz prowadzącym programy telewizyjne. Publikuje m.in. w tygodniku „Sieci” i dwumiesięczniku „Arcana”.
Poniżej zapraszamy do wywiadu, który z naszym autorem przeprowadził red. Jakub Moroz z TVP Kultury/Radiowej Dwójki.
Jakub Moroz: Co trzeba zrobić, żeby zostać reporterem wojennym? Co trzeba ze sobą zabrać w miejsce konfliktu?
Jakub Maciejewski: W polskim przypadku wojna z Rosją sprawia, że wystarcza polska dusza. Naprawdę. Ukraińcy byli dla Polaków szczególnie otwarci, więc nawet jeszcze bez potrzebnych dokumentów, akredytacji, ukraińscy żołnierze reagowali entuzjastycznie i z ogromną wdzięcznością. Wpuszczano mnie tam, gdzie nie wpuszczano dziennikarzy i reporterów najpotężniejszych mediów świata. Bo tu Polak, Polak przodem, idźcie i powiedzcie tam w Polsce, jakie bydło nas napadło – takie słyszałem słowa. Jeśli nosisz ze sobą polski kod kulturowy, to te obrazy rosyjskiej inwazji brzmią znajomo. To są odbicia pieśni dziadków do kołyski, szkolnej literatury o II wojnie światowej. Gdy rozmawiałem z ludźmi z Jahidnego pod Czernichowem, opowiadali o tym, jak Rosjanie ich torturowali i trzymali przez prawie miesiąc w podziemiach, gdzie nie pozwolono wynosić im ciał zmarłych, wyczerpanych ze zmęczenia ludzi. Leżeli z trupami swoich bliskich w piwnicy. Przypominają mi się wtedy opowieści naszych bliskich o obozach koncentracyjnych, o torturach podczas II wojny światowej. Zatem polski kod kulturowy to podstawowy bagaż, który wiozło się na tę wojnę.
Jakub Moroz: Muszę też zapytać Cię prowokacyjnie, po co w ogóle pisać tego rodzaju książki dzisiaj, w epoce mediów cyfrowych, w czasach, kiedy każdy w telefonie ma aparat fotograficzny i kamerę, kiedy docierają do nas bardzo bezpośrednie obrazy z wojny. Książka wydaje się nieco archaicznym sposobem zapisu doświadczenia.
Jakub Maciejewski: To był też dylemat, jak zrobić zdjęcie jakiegoś wydarzenia, gdy się przy nim nie było. Przyjeżdża się na miejsce i ktoś już zrobił zdjęcie i wrzucił do internetu, ale perspektywa autora książki jest głębsza. Ja byłem z tymi żołnierzami czasami na linii frontu, 120 metrów od rosyjskich pozycji, i dzieliłem z nimi ten sam strach, to samo drżenie rąk, te same przekleństwa, gdy Rosjanie strzelali w nasze pozycje z moździerzy, i starałem się to oddać w książce. Nie czujesz strachu, gdy patrzysz na wybuch w telefonie, ale czujesz strach, gdy w duchu żegnasz się z mamą, bliskimi i przepraszasz, że tam w ogóle pojechałeś.
Jakub Moroz: Co jeszcze pozwala ocalić pisanie skontrastowane z obrazami, które można zapisać choćby w telefonie? Czy tę wielowarstwowość doświadczenia, o której wspomniałeś, że w tym doświadczeniu walki, jaką podejmują w obronie swojej ojczyzny Ukraińcy, odbija się także nasze polskie doświadczenie i książka to potrafi wyrazić, a obraz już niekoniecznie? Chyba że zmontujesz go z archiwalnymi zdjęciami.
Jakub Maciejewski: Obraz jest zawsze manipulacją, nawet gdy jest bezpośredni, ten kadr nie pokazuje wszystkiego. Nie pokazuje nawet tego, kto trzyma kamerę, co czuje kamerzysta. Ja byłem na pogrzebie ukraińskiego żołnierza, którego twarz była tak zmasakrowana, że nie można było go poznać ze zdjęcia, i widziałem, jak reporterzy z różnych stron świata z osób, które robiły zdjęcia płaczącej matce, tulącej to zmasakrowane ciało w otwartej trumnie, przechodziły na stronę żałobników. W pewnym momencie reporterzy stawali się żałobnikami i płakali tak samo jak bliscy. Tego nie doświadczysz z filmiku podkręcanego muzyką i jakimś filtrem.
Jakub Moroz: Ale tu znów muszę Cię zapytać nieco nieufnie, czy jeśli jedziesz tam z polską duszą, z polskim kodem kulturowym, to czy jesteś w stanie zachować neutralność. Czy w ogóle neutralność może i powinna być celem reportera wojennego?
Jakub Maciejewski: Reporter wojenny jest zawsze zaangażowany, ale polski reporter wojenny podczas rosyjskiej inwazji na naszego sąsiada, gdy w naszych polskich domach są uchodźcy z Ukrainy, nie jest obiektywny. My, polscy dziennikarze, bardzo często woziliśmy na front pomoc humanitarną, kamizelki kuloodporne i naprawdę nie interesuje mnie, jak ocenią to spece od dziennikarstwa i wykładowcy za drewnianymi pulpitami – NIE! Myśmy jedli ten sam chleb co ukraińscy żołnierze, na nas spadały te same rakiety i co więcej, mieliśmy w oczach ten sam obraz, że taka rakieta może spaść nie na charkowską Sałtiwkę, ale na łódzki Widzew, krakowską Nową Hutę czy warszawski Ursus. My byliśmy tam też po to, by Rosjanie zatrzymali się pod Charkowem, a nie pod Krakowem. I takie było przekonanie w pierwszych dniach wojny, gdy świat, gdy niebo waliło się na głowy Ukraińców.
Jakub Moroz: Nie bałeś się czegoś, co zostało nazwane pornografią cierpienia? Że obrazy wojny, obrazy nieszczęścia są dzisiaj wszechobecne i przytłaczające, że żyjemy w nadmiarze tego typu obrazu właśnie dlatego, że otacza nas epoka obrazkowa swojego rodzaju? Powróciliśmy do tych czasów przedliterackich, kiedy żyliśmy obrazami, i cierpienie odgrywa w gruncie rzeczy w tej rozrywkowej cywilizacji jedną z naczelnych ról.
Jakub Maciejewski: Jest na pewno inflacja cierpienia, choć nie wiem, czy jest inflacja bohaterstwa. Widziałem w wiosce pod Charkowem, jak Obrona Terytorialna była gotowa bronić się pałkami, bo zabrakło karabinów. Widziałem starsze kobiety, dzieci robiące koktajle Mołotowa czy starszego mężczyznę, który bronił gruzów, czekając na rosyjskie czołgi. Jeden poszczególny mężczyzna z Obrony Terytorialnej. Myślę, że na to nie będzie inflacji, ale pokazanie złożoności zła to nie tylko okrucieństwo. Opisuję w piątym rozdziale historię chłopca, którego matka wcześniej, zanim poznaliśmy tego chłopca, sprzedała szóstkę dzieci na handel ludźmi. SZÓSTKĘ DZIECI! Żaden obraz, żadne zdjęcie nie odda psychiki matki, którą to psychikę odkrywaliśmy w coraz większym zdziwieniu przez długie rozmowy, wizyty. Jak ta rodzina zabiła jedno swoje dziecko, a my zapytaliśmy ojca, jak mogli niemowlaka zabić alkoholem. A on zaśmiał mi się w twarz i mówi: „Na to mamy legalne papiery”.
Jakub Moroz: To niewyobrażalne.
Jakub Maciejewski: I jakie zdjęcie to odda? Jaki kadr, jaki TikTok? Wielogodzinne poznawanie kobiety i przecieranie oczu ze zdumienia, że sprzedała szóstkę dzieci!
Jakub Moroz: A co dla Ciebie było ważniejsze, doświadczenie wszystkich sytuacji i momentów, o których opowiadasz, doświadczenie tej wojny, czy jednak nakierowany byłeś na to, że później to zapiszesz, że to się skrystalizuje w relacji?
Jakub Maciejewski: Jechałem tam na 3 dni, bo w tyle miała upaść Ukraina, by opisać koniec świata jednego państwa, a okazało się, że to państwo zaczęło się bardzo heroicznie bronić i nagle stuknęło 100, 150 dni na wojnie. Mówiąc szczerze, jakkolwiek to dziś nie zabrzmi, gdy wiemy już więcej. Ja jechałem tam ze strachem, że te obrazy pojawią się w Polsce, że ta wojna nas po prostu spotka. Kiedy słuchałem, jak zbudować w piętrowym bloku schron dla ludności cywilnej, bałem się, że ta wiedza może się przydać w polskich miastach.
Jakub Moroz: A co jest dzisiaj dla Ciebie najważniejsze? Co ocaliłeś dla siebie z tych obrazów, które wyniosłeś z wojny?
Jakub Maciejewski: Zawiozłem tę książkę bohaterom tejże opowieści, żołnierzom, duchownemu z Kramatorska, oficerom i widziałem, że mają satysfakcję. Być może zginą, niektórzy bohaterowie już zginęli, ale zostanie po nich coś więcej niż ten TikTok i opowieści znajomych. Że jednak ten papier uszlachetnia i cieszę się, że wobec nich, wobec obrońców Europy i także naszego kraju, jakby spłaciliśmy trochę ten dług, upamiętniamy ich, a przy okazji, bronimy ich rodzin, przygarniając ich tu nad Wisłę.
Źródło: Instytut Pileckiego, TP
Wojna. Reportaż z Ukrainy
Ta wojna jest blisko. Kilkanaście kilometrów od polskiej granicy znajdują się w pełni uzbrojone posterunki wojskowe, a w nich żołnierze gotowi walczyć z rosyjskim najeźdźcą aż do śmierci. Ale oprócz geografii chowa się w bliskości tej wojny jeszcze inna, upiorna prawda. Niemiłosiernie bombardowana charkowska dzielnica Sałtiwka łudząco przypomina przecież blokowiska łódzkiego Widzewa czy warszawskiego Ursusa.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.