Leszek Sosnowski: w Polsce nie walczy lewica z prawicą, lecz obóz cudzoziemski z obozem patriotycznym.

Nasi autorzy

Leszek Sosnowski: w Polsce nie walczy lewica z prawicą, lecz obóz cudzoziemski z obozem patriotycznym.

Społeczeństwo polskie jest dziś podzielone na dwa wyraźne obozy, dla których dużo bardziej adekwatnym określeniem niż prawica i lewica stają się terminy: obóz patriotyczny i obóz cudzoziemski. Konfederacja na przykład dołączyła do prawicy, ale pozostaje, wbrew pozorom, w obozie cudzoziemskim (być może to się zmieni, gdy usunie ze swoich szeregów Korwina-Mikke). Czy jest coś po środku, między tymi obozami? Kiedyś owszem, istniało coś w rodzaju niedużego centrum, ale dziś nie ma co zaklinać rzeczywistości – po środku Polski tylko Wisła płynie. Dobrze byłoby, gdyby brał to pod uwagę także prezydent, który niebawem stanie znów w wyborcze szranki.

Obóz cudzoziemski charakteryzuje nie tylko wszelkiego rodzaju legalne i nielegalne wsparcie z zagranicy, ale także permanentny lament nad zniewoloną przez patriotów Polską, lament wyrażany w czyhających na takie podłe wypowiedzi mediach zewnętrznych, głównie niemieckich. Żadna z idei, dawnych lub nowych, do których się odwołują wodzowie tej formacji nie jest ich autorstwa, nie jest też w najmniejszym choćby stopniu rodzima, złączona z tradycją narodową, bohaterstwem naszych przodków, bogactwem polskiej kultury. Odwołują się do idei, które nas latami krzywdziły. Formacja ta gardzi dobrą tradycją, czerpie garściami ze złej, najgorszej.

  Bo obóz cudzoziemski to niestety stara tradycja w Rzeczypospolitej! Szczególnie wolne elekcje, obieranie władcy – a więc tak jakby dziś wybory parlamentarne – ściągały do naszego kraju cudzoziemskie siły z całą ich niemoralną, podstępną zgrają zauszników zagranicznych dworów. Wyszukiwali słabe punkty w organizmie Rzeczypospolitej i zatruwali je a to duktami, a to obietnicami tzw. godności i majątków. Z biegiem lat elementy zewnętrzne zaczęły w kraju przeważać, potem wprost dominować. Od czasów saskich Wettynów na polskim tronie, obóz cudzoziemski opanował wszelkie sfery życia społecznego. August II Sas został wybrany tak, jakby chciała tego obecna opozycja w naszym kraju: wolą mniejszości! Mniejszość ta wszakże miała solidne zagraniczne gwarancje; podczas elekcji w 1697 r. na naszej wschodniej granicy stanął w gotowości bojowej korpus kniazia Michaiła Grigoriewicza Romadanowskiego. Oczywiście nie żeby komuś grozić, lecz w celu wzmocnienia bezpieczeństwa słabej Rzeczypospolitej. A zaledwie 14 lat wcześniej gromiliśmy pod Wiedniem potężną armię turecka! Oto co może zdziałać zdrada i zaprzedanie się zagranicy.

Każdemu zastosowaniu rozsądnej przemocy zewnętrznej zawsze przyświecało nasze dobro – tyle że rozumieli to jedynie Polacy oświeceni, nowocześni, otwarci na świat, a nie zaściankowe głąby. Tak, jak i dziś.

Jak rosyjscy sołdaci raz stanęli dla naszego dobra na wschodniej granicy Rzeczypospolitej, tak stoją tam już 322 lata (obecnie na granicy z obwodem kaliningradzkim). Konsekwencjami takiego „wzmocnienia” był najpierw zanik polskiej armii, potem narodowej oświaty i kultury, szykany gospodarcze a w końcu utrata wolności również w wymiarze osobistym oraz katorga. W narodzie narastało przekonanie – skutecznie podsycane przez zagraniczną propagandę swobodnie hulającą po Rzeczypospolitej – o własnej słabości i nieudolności; nawet za swoich przodków należało się (już wtedy) wstydzić, bo byli warchołami, pijakami, pyszałkami. Dopiero wkroczenie zagranicznego hegemona miało gwarantować porządek i spokój w kraju oraz jego rozwój gospodarczy. Czyż nie są to dokładnie poglądy, cele i program obozu cudzoziemskiego istniejącego i dzisiaj, w III Rzeczypospolitej?  

 Zdemotywowani zupełnie Polacy w końcu sami zatwierdzali rozbiory własnej Ojczyzny! Tak było – obok Polaków walczących na różne sposoby o utrzymanie wolnej Rzeczypospolitej, funkcjonował także parlament, który zatwierdził 30 września 1773 r. pierwszy rozbiór, nazywany dla niepoznaki traktatem podziałowym. Zaborcom co prawda nie było łatwo doprowadzić do parlamentarnej akceptacji rozbioru, ale groźbą, aresztowaniami  i przekupstwem udało się. I oczywiście przy aplauzie zagranicy. Sam Wolter piał wówczas z zachwytu nad pokonaniem ciemnogrodu polskiego, tej ostoi zabobonu, gdzie na każdym kroku krzywdzono nieszczęsnych innowierców; jakże słusznie zatem Semiramida Północy w towarzystwie oświeconych władców z Wiednia i Berlina wystąpiła w obronie uciskanych. Trzeba było przecież poskromić tych fanatycznych katolików. Niektóre pisma Woltera naprawdę warto sobie dziś poczytać, by zrozumieć korzenie antypolskości, by przekonać się także, iż dzisiejsza retoryka działaczy spod znaku LGBT ma głębsze rodowody niż można by sądzić. Odwoływanie się w tym artykule do okresu rozbiorowego nie jest zatem żadnym zabiegiem stylistycznym publicysty, lecz ukazywaniem pierwotnych źródeł niebezpieczeństwa wiszącego dziś nad III RP.

Dzieje Polski. Tom 4. Trudny złoty wiek.

Dzieje Polski. Tom 4. Trudny złoty wiek.

Andrzej Nowak

Wreszcie jest z niecierpliwością oczekiwany przez tysiące Polaków kolejny tom wielkiego dzieła prof. Andrzeja Nowaka - czyli czwarty tom "Dziejów Polski"! W czwartym tomie  "Dziejów Polski" prof. Andrzej Nowak opowiada o trudnym złotym wieku, czyli latach 1468 - 1572.
Rzeczpospolita tego okresu to mocarstwo, potęga militarna i kulturalna. A zarazem kraina wolności niespotykanej w ówczesnej Europie.

 

Także drugi rozbiór kraju, niebywale już grabieżczy, znalazł swe usankcjonowanie w postaci uchwały parlamentarnej. Mowa o słynnym Sejmie grodzieńskim, który zakończył obrady 23 listopada 1793 r. Podpisane wtedy traktaty nie nazwano brutalnie „rozbiorowe”, lecz elegancko „cesyjne”. Manipulacja słowem nie jest dzisiejszym wynalazkiem. Sejm zakończył wówczas obrady raz na zawsze; ościenne imperia nie miały potrzeby, aby się więcej zbierał; trzeci rozbiór dokonał się już bez udziału posłów. Wystarczyło, że król Stanisław August Poniatowski abdykował na rzecz Rosji, aby de iure do dziś nie można było wnosić żadnych protestów wobec grabieży dokonanej przez naszych praworządnych sąsiadów, bardzo wrażliwych na oświeceniowe, racjonalistyczne, czyli nowoczesne  koncepcje świata i człowieka, za to zupełnie wypranych z jakichkolwiek zasad etycznych, już wówczas niemodnych. 

            Piszę to wszystko nie po to, by powspominać sobie dawne dzieje, ale by pokazać, że postawa parlamentarzystów wymaga nieraz dużej odwagi, a nawet poświęcenia, że ich praca nie zawsze jest i nie zawsze może być rutynową walką na ustawy i ich poprawki. Że czasem muszą stanąć do dramatycznej próby. Sejm schyłku Rzeczpospolitej szlacheckiej tej próby nie przeszedł pozytywnie, jego uczestnicy w większości dali się przekupić, zastraszyć, złamać. Niewielu jego przedstawicieli pozostało w pamięci narodu jako ludzie niezłomni, tak jak np. Tadeusz Reytan. Nic więc dziwnego, że minister pełnomocny Katarzyny II Jakob Sievers w swych wspomnieniach zatytułowanych buńczucznie „Jak doprowadziłem do drugiego rozbioru Polski” pisał: „Posłowie [polscy] składali się po większej części z najemników, odgrywających komedię i sztuczne boje, wśród których trudno było zacnego i nieustraszonego męża od zaprzedanych odróżnić. A czyż nie będzie słusznym przypuszczenie, że gdyby wszyscy lub prawie wszyscy posłowie byli tak zdeterminowani jak Reytan, gdyby zdecydowali się nawet polec, lecz nie podpisali aktów rozbiorowych, to kraj wówczas by się ocknął, stanął cały do walki, a nie ograniczył się do tyleż bohaterskich, co okrojonych działań konfederatów barskich?

Dziś posłom i senatorom nie grozi jeszcze zsyłka na Sybir, konfiskata majątku lub areszt. Ale mimo to również stają do dramatycznej próby – oczywiście mam na myśli przedstawicieli obozu patriotycznego. Powinni mieć tego świadomość. Oby okazali się spadkobiercami Reytana, a nie zdrajcy typu Adama Ponińskiego, oby nie brakło im odwagi i determinacji w walce z coraz agresywniejszym obozem cudzoziemskim. 

 Stosowane dziś sposoby wywierania presji i siania zamętu są nowocześniejsze. Wspólne natomiast z dawnymi metodami pozostają jurgielt, czyli zagraniczne łapówy przeznaczone na destabilizację kraju, oraz groźby. W tych ostatnich zabłysnął ostatnio nawet niejaki Jerzy Fedorowicz, który będąc już emerytem po siedemdziesiątce przypomniał sobie, że przecież przed laty był aktorem i nagle znów zagrał – tym razem rolę groźnego Michaiła Murawjowa, lepiej znanego jako Wieszatiel.

Być może któremuś Czytelnikowi wydadzą się te analogie zbyt daleko posunięte. Spójrzmy jednak na naszą przeszłość tak, jak to już starożytni zalecali: historia magistra vitae, a więc ze świadomością, że historia powinna być nauczycielką życia – także naszego. (…)      

Czym nas pokonują? Szablami, armatami, bombami? Nie – tylko mediami. Tak się teraz walczy i tak się wygrywa. Lub przegrywa. A wciąż, tak samo jak cztery lata temu, występuje w obozie patriotycznym totalny niedostatek i słabości mediów przy równoczesnej olbrzymiej przewadze oszukańczych i zarazem perfidnych mediów obozu cudzoziemskiego, mediów wynarodowionych, wspierających zdradę i zdrajców. To, że tak wielu ludzi wokół Prezesa kompletnie bagatelizowało, i dalej to czyni, ten kolosalny problem, dowodzi tylko, jak wieloma pożytecznymi idiotami, a zapewne i przedstawicielami piątej kolumny, otoczony jest przywódca PiS-u. Nie tylko on zresztą.  

Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, czym w istocie jest demokracja, żeby zrozumieć wagę sprawy. Tak, jak nasz zateizowany przeciwnik zrozumiał to już lata temu. Można przytaczać różne definicje demokracji, ale tak, czy owak zawsze jest to walka o głosy. Rządy większości są pochodną tej walki, nie odwrotnie; najpierw trzeba stoczyć bój i zwyciężyć, by potem rządzić. Do walki o głosy potrzebna jest jednak stosowna broń, czyli w naszych czasach przede wszystkim media – różnorodne, docierające do wszystkich środowisk i grup wiekowych.

PiS sądził, że program jest najważniejszy, tak samo jak i dotrzymywanie słowa w jego realizacji. Tak powinno być, oczywiście, ale niestety tak nie jest. Zresztą PiS jednak w niektórych przypadkach nie dotrzymał słowa – trwająca olbrzymia dysproporcja mediowa jest tego dowodem. Bez licznych i silnych publikatorów nie da się na dłuższą metę wygrywać wyborów. Bez dobrego programu, bez dotrzymywania słowa wygrywać można – przykładów na to bez liku. To jest niewątpliwie paradoks demokracji. Pyrrusowe zwycięstwo PiS-u można by nawet ogłosić poważnym sukcesem, biorąc pod uwagę, że uzyskane zostało w fatalnych, wyjątkowo niesprzyjających polskich warunkach medialnych. Cóż jednak stało na przeszkodzie, poza lękiem przed starciem z obozem cudzoziemskim, żeby te warunki zmienić, poprawić, uczynić świat mediów bardziej przyjazny Polakom?

Rzecz jasna dobry program jest istotny, a nawet kluczowy, ale jest skuteczny w dniu wyborów dopiero wtedy, gdy ma się własne silne media, które nasze dążenia i założenia odpowiednio zaprezentują, podkreślą jego autorstwo, wytłumaczą zależności stanu gospodarki, sił zbrojnych, kultury i nauki, bezpieczeństwa od systemu politycznego. Tak jak już stwierdziliśmy, to w mediach, odbywa się obecnie większa praca nad umysłami i poglądami niż w szkołach i domach rodzinnych. 

Jeśli nie ma się zatem mediów, to można nawet rozdawać obywatelom złoto na ulicach, a i tak nie będzie się z tego miało stosownych korzyści. Bo przeciwnik napisze w gazetach i na portalach, pokaże w telewizji, powie w radio, że złoto ukradzione albo fałszywe, że zaraz zostanie obywatelom odebrane lub każą za nie zapłacić, że władza dołoży kolejne podatki itd. Albo przeciwnik powie: my też wam damy, czemu nie, damy nawet więcej!

A przecież skoro obozowi cudzoziemskiemu udało się ładne parę milionów Polaków zbałamucić na rzecz oszukańczych ideologii i zdradzieckich koncepcji, to co to za sztuka przekonać miliony do pięknej tradycji, do koncepcji naprawdę godnych, szlachetnych, etycznych, opartych na poszukiwaniu dobra dla ogółu, a nie dla garstki dewiantów seksualnych? Tak by się wydawało, co to za sztuka – ale czym to zrobić? Oto jest pytanie!                 

Te wybory parlamentarne potwierdziły, że najbardziej zafałszowana argumentacja może okazać się skuteczna także wobec ludzi uczciwych. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to niech się zastanowi nad tym fenomenem: w ciągu tych czterech lat 2015 – 2019 więcej dać się społeczeństwu nie dało, a mimo to w wyborach nic nie zyskaliśmy, tracąc na dodatek siłę w Senacie. 

 

Cały artykuł ukazał się w aktualnym wydaniu miesięcznika "Wpis".


Leszek Sosnowski

Autor jest polonistą, germanistą, dziennikarzem, artystą fotografikiem (laureat 57 międzynarodowych nagród), wydawcą i publicystą. Wydawał i rozprowadzał książki, płyty i filmy w podziemiu w latach 1980. Autor scenariuszy filmów dokumentalnych w tym pełnometrażowego „Przyjaciel Boga”. Organizator kilkudziesięciu wystaw plenerowych poświęconych św. Janowi Pawłowi II, Krakowowi i Polsce. Autor kilkunastu książek z zakresu kultury, religii i polityki. Laureat m.in. „Książki Roku” za „Krainę Benedykta XVI”. Wieloletni działacz katolicki i patriotyczny. Znawca rynku mediów, spraw krajów niemieckojęzycznych oraz życia i dzieła św. Jana Pawła II, redaktor blisko 100 książek Jemu poświęconych. Autor ponad tysiąca artykułów i esejów. Założyciel (przed 25 laty) i prezes Białego Kruka. Pomysłodawca i publicysta miesięcznika „Wpis”. Odznaczony m.in. medalem „Pro Patria” oraz Orderem Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.


Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.