Znakomita aktorka, dama polskiej sceny Halina Łabonarska obchodzi jubileusz 50-lecia pracy artystycznej
Halina Łabonarska na tle swej biblioteki, której pokaźną część stanowią pozycje wydawnicze Białego Kruka. „Pani przebogaty dorobek – obejmujący role teatralne i filmowe, występy w Teatrze Telewizji i popularnych serialach – budzi podziw” – napisał w liście gratulacyjnym minister kultury i dziedzictwa narodowego prof. Piotr Gliński „chyląc czoła przed znakomitymi dokonaniami”. W najnowszym wydaniu miesięcznika „Wpis” zamieszczamy obszerną rozmowę z Haliną Łabonarską, którą przeprowadziła Jolanta Sosnowska. Poniżej publikujemy fragment:
JS: Skończyłaś nie Liceum Ogólnokształcące, jak można by mniemać, a Liceum Pedagogiczne w Gdyni. Czyżbyś pierwotnie zamierzała być nauczycielką?
HŁ.: Tak, i to było bardzo dobre liceum w kierunku pedagogicznym. Codziennie, przez 5 lat, dojeżdżałam tam kolejką elektryczną przez Gdańsk-Oliwę i Sopot. Szkoła podstawowa natomiast mieściła się niedaleko domu, w dużym przedwojennym budynku z czerwonej cegły, na którego szczycie widniał napis: 1905; była to bardzo dobra szkoła. Moją rodzinną dzielnicą jest Gdańsk-Siedlce, gdzie zachowało się niemal trzy czwarte przedwojennej zabudowy. Są to stosunkowo niewysokie kamienice – jedno-, dwu-, maksymalnie czteropiętrowe. Na wielu z nich widnieje rok budowy. Dziś są wyremontowane, mają łazienki, których w moich czasach nie było. Niezły kawałek trzeba było jechać tramwajem nr 1 do Gdańska-Stogów, gdzie była najbardziej dzika, szeroka, piaszczysta plaża, znajdująca się zresztą najbliżej ujścia Wisły. Tam zawsze jeździliśmy jako dzieci. Nigdy do Sopotu czy Gdyni, gdzie były plaże wypielęgnowane, tylko na tę naszą, dziką, do Stogów. My mieszkaliśmy na ul. Pobiedzisko w dwupiętrowym domu, zajmując tam małe, dwupokojowe mieszkanie na drugim piętrze. Naprzeciw tego domu były porośnięte drzewami pagórki, pomiędzy którymi stały stare domki, które potem zostały wyburzone. Brukowana ulica wijąca się pod górę prowadziła do dzisiejszej dzielnicy Gdańsk-Chełm, w której mój brat Roman, który został księdzem, wybudował kościół i do dziś jest tam proboszczem.
Trwa w swojej małej Ojczyźnie… Wybrałaś Liceum Pedagogiczne, więc jak to się stało, że po maturze poszłaś prosto do łódzkiej filmówki? Kiedy zrodziło się w Tobie zainteresowanie teatrem, grą aktorską? Brałaś może udział w szkolnych przedstawieniach?
Chyba coś musiało być w genach. Moja kresowa rodzina organizowała w swojej miejscowości występy, mieli wieczornice patriotyczne. Wszyscy bardzo pięknie śpiewali. Moja mama umiała naśladować, odgrywać różnych naszych sąsiadów – Topiłłów, Jagiełłów, Kochanowiczów, ale też panów Krefta, Wenta czy Schmitta. Szczególnie udatnie parodiowała nadużywającą trunków panią Klarę. My, oglądając ją wtedy, mówiliśmy, że mama się wygłupia. Po latach myślę, że miała nieodkryty talent aktorski.
Czy podejrzewała, że Ty też go możesz mieć?
Tego nie wiem, ale ta moja droga do aktorstwa dosyć dziwnie konsekwentnie się układała. I to dzięki mamie, która posyłała mnie na różne zajęcia. W szkole podstawowej przez 7 lat chodziłam na lekcje baletu – zarówno klasycznego, jak i tańca ludowego. Na koniec roku były występy, które bardzo lubiłam. W liceum często recytowałam wiersze, ładnie śpiewałam piosenki podczas szkolnych występów, podczas których grałam też na skrzypcach, podobno całkiem nieźle. Przez 5 lat uczyłam się w szkole średniej gry na skrzypcach. Miałam bardzo stary, uroczy instrument o pięknym brzmieniu, który dostałam od naszego organisty z parafialnego kościoła św. Franciszka z Asyżu, pana Gudyki.
Pewnie te Twoje wspaniałe skrzypce miały jakąś własną ciekawą historię i „duszę”…
Całkiem możliwe, bo pan Gudyka był człowiekiem przedwojennej klasy i wykształcenia, był po studiach w konserwatorium muzycznym, i takie rzeczy potrafił docenić. Także w naszej parafii prowadził kilkudziesięcioosobowy chór mieszany, w którym śpiewali dorośli i dzieci, także ja – przez 7 lat, a potem moi bracia. Umiałam śpiewać po łacinie wszystkie stałe części Mszy św. Mama bardzo pilnowała, żebyśmy wraz z nią chodzili do kościoła, nawet na 6 rano – na rezurekcję czy roraty. Do dzisiaj chodzę na Pasterkę o północy, bo mama ten zwyczaj w nas zaszczepiła. Chór śpiewał o północy: „Bijcie w kotły, w trąby grajcie / a Jezusa wysławiajcie / Nowonarodzonego”. Jak ja mogłabym zostać kim innym niż jestem? Jak mogłabym zdradzić to wszystko, zostawić, wobec tego zobojętnieć, skoro wiara stanowiła treść mojego życia od najmłodszych lat? Nawet, jeśli zdarzały się sprawy, które zaciemniały moją rzeczywistość, a które zdarzają się chyba każdemu człowiekowi, wracałam.
Co ostatecznie zadecydowało o tym, że zamiast kontynuować studia pedagogiczne czy od razu wykonywać zawód nauczycielski, znalazłaś się na studiach aktorskich w Łodzi?
Złożyłam swoje papiery jednocześnie do Państwowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku oraz do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi, choć nikogo tam nie znałam i niewiele o tej uczelni wiedziałam. W pewnym momencie bowiem moje niezachwiane przekonanie o chęci bycia nauczycielką zaczęły łamać tęsknoty za czymś innym. Coraz częściej rozmyślałam, czy nie wolałabym bardziej śpiewać, tańczyć, recytować, występować na scenie. To pragnienie było bardzo intuicyjne. Dostałam się na obie uczelnie, ale wybrałam aktorstwo.
Jak zareagowała na to Twoja mama?
Była w szoku, bo zupełnie o papierach złożonych do PWSTiF w Łodzi nie wiedziała. Nigdy z nią na ten temat nie rozmawiałam, była przekonana, że będę studiowała w Gdańsku.
Zapewne chodziłaś na spektakle Teatru Wybrzeże czy do Teatru Ziemi Gdańskiej w Gdyni?
Sama nigdy – nie stać mnie było na bilety – tylko razem ze szkołą, bo kiedyś tak się chodziło; teatr był w programach szkolnych od podstawówki.
A filmy lubiłaś oglądać, chodziłaś często do kina?
Do kina oczywiście chodziłam i tam właśnie któregoś dnia zobaczyłam folder reklamujący łódzką PWSTiF, zachęcający do studiowania. Podany był numer telefonu, więc zadzwoniłam, żeby dowiedzieć się szczegółów, także odnośnie do egzaminu wstępnego. Przed wyjazdem do Łodzi poszłam do Teatru Wybrzeże na bardzo trudną, polityczną sztukę, z której nic nie zrozumiałam i… na drugim akcie zasnęłam. Nie dotrwałam do końca, wróciłam do domu, a moją głowę zaprzątały myśli – jak to będzie z tym aktorstwem, do którego ciągnęło mnie już coraz bardziej, skoro ja w teatrze zasypiam! Jak ja zdam ten egzamin? No, ale trudno, bilet na pociąg miałam kupiony, termin egzaminu wyznaczony, pojechałam do Łodzi.
Zdałaś za pierwszym razem i to rewelacyjnie. Myślę, że profesorowie musieli być pod wrażeniem Twego niezwykłego głosu, nie do pomylenia z żadnym innym. Dziś kryteria są zupełnie inne – ładna buzia i seksowność, a poza tym można mieć złą dykcję, a nawet seplenić. A trzeba powiedzieć, że łódzka PWSTiF była w tamtym czasie naprawdę bardzo prestiżową uczelnią artystyczną i kuźnią talentów. Umiała – najpierw – nauczyć rzemiosła, a następnie kształtować artystyczne charaktery. Stamtąd wyszło wielu uznanych twórców szkoły polskiej.
To prawda. Tak dobrze zdałam te egzaminy wstępne, że skończyłam na brawach, a profesorowie zaangażowali mnie natychmiast do audycji radiowej, którą realizowano corocznie po egzaminach, by zaprezentować najzdolniejszych przyszłych studentów. Wyróżniono mnie i w tej audycji opowiadano, że mój głos, moja mowa brzmią niesamowicie pięknie i czysto. Gdy zapytano, kto mnie przygotowywał, a ja odpowiedziałam, że nikt, nie mogli uwierzyć.
Pewnych rzeczy nie da się wyćwiczyć, albo się je ma, albo nie. To jest właśnie talent, dar od Pana Boga. A jak pamiętasz, nasz niedawno zmarły przyjaciel Acio, też artysta, utalentowany plastyk, mawiał, że na talent nie ma rady.
Chyba faktycznie nie ma… Teraz też tak rozumuję, że to był i jest dar, który rozwijałam nie wiedząc o tym, że mi się przyda. Ktoś kierował moją ścieżką życia, bym mogła swoim głosem, swoją grą, coś dla innych zrobić. W tamtych czasach dostanie się do szkoły teatralnej było wielkim wyróżnieniem. Na roku studiowało nas tylko 15 osób. I to było naprawdę solidne studiowanie, my nie marnowaliśmy czasu. Dziś wygląda to niestety zupełnie inaczej.
Nakładem Wydawnictwa Biały Kruk ukazał się "Dzienniczek" św. s. Faustyny - audiobook czytamy przez Halinę Łabonarską:
AUDIOBOOK "Dzienniczek św. Siostry Faustyny" - czytany przez Halinę Łabonarską
„Dzienniczek” św. Siostry Faustyny to najczęściej tłumaczone polskie dzieło na świecie, ale przede wszystkim to perełka literatury mistycznej. Jest to lektura, która człowieka autentycznie zmienia i dotyka w samej duszy. Bóg każdemu z nas pokazuje drogę do świętości, ale z Siostrą Faustyną obcował bezpośrednio i bezpośrednio do niej przemawiał.
Kto za Twoich czasów wykładał na uczelni, jacy znani aktorzy?
Wtedy nie było tak jak teraz, że wykładają osoby znane powszechnie. Wtedy Warszawa miała swoich, Kraków swoich, a Łódź swoich wybitnych aktorów. Nazwisko przedwojennego aktora, prof. Adama Daniewicza, nic Ci może nie powie, a on był moim opiekunem roku. Niesamowity fachowiec, świetny aktor i pedagog. Była Hanna Małkowska, praprawnuczka Wojciecha Bogusławskiego, która uczyła recytacji wiersza. Była prof. Halina Billing-Wohl, żona operatora i reżysera Stanisława Wohla, który wykładał na Wydziale Filmu. Następnie wykładali: nie tak dużo starsza od nas Mirosława Marcheluk, warszawski aktor Michał Pawlicki, pochodząca ze Lwowa znakomita przedwojenna aktorka Zofia Petri, Jerzy Walden. Łódzka uczelnia była nie tylko szkołą na bardzo wysokim poziomie wykładów, warsztatów – ale w ogóle wszelkiej fachowości. Wiele znanych dziś nazwisk studiowało równolegle ze mną na Wydziale Filmowym: Maciej Wojtyszko, Tomasz Zygadło, starszy dużo od nas Krzysztof Kieślowski, Ryszard Bugajski, Feliks Falk i inni.
Jakie przedmioty wykładano wówczas dla adeptów aktorstwa?
Oprócz wspomnianej interpretacji wiersza, opartego na rymie i rytmie, były zajęcia z emisji i impostacji głosu, ze śpiewu. Były przedmioty sportowo-ruchowe: taniec, rytmika, szermierka, które bardzo lubiłam, z których zawsze miałam bardzo dobre oceny. Niewątpliwie przydawało mi się moje wcześniejsze przygotowanie baletowe, w trakcie którego poznałam wszystkie polskie tańce. Moje wczesne role teatralne związane były z tańcem i śpiewem. Nie kosztowało mnie to wiele wysiłku, bo miałam to wyćwiczone przez tyle lat.
Na uczelni były ponadto wykłady z historii sztuki, filozofii, a także z historii teatru, które prowadziła bardzo surowa i wymagająca prof. Wanda Lipiec, dzięki której nauczyłam się o teatrze tego, czego nie wiedziałam zdając na uczelnię. Zajęcia ze scen dramatycznych były dla nas bodaj najważniejsze, gdyż na nich właśnie uczono nas gry aktorskiej.
W 1970 r. w wieku 23 lat ukończyłaś łódzką PWSTiF. W jakich spektaklach dyplomowych zagrałaś i gdzie zostały one wystawione?
Szkoła nie miała własnej sceny, prace dyplomowe wystawiane były w łódzkich teatrach. W Teatrze Nowym zagrałam główną rolę kobiecą, Beatrycze, w „Wiele hałasu o nic” Szekspira w reżyserii Witolda Zatorskiego (odbyło się kilka spektakli) oraz Jewdochę w „Sędziach” Wyspiańskiego w reż. Zofii Petri i Michała Pawlickiego. Wystąpiłam też w muzycznym spektaklu ze współczesnymi piosenkami. Były to naprawdę wspaniałe sztuki i wspaniałe inscenizacje.
Pokazywały ponadto różnorodność repertuarową Twoich możliwości aktorskich – komedia, dramat, spektakl muzyczny. Co było dalej po tym udanym dyplomie? W Łodzi nie zostałaś.
Nie, choć chciano mnie tam zaangażować. Wybrałam jednak grupę, która tworzyła się w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Pojechaliśmy tam z kilkorgiem osób z mojego roku. Interesowało mnie, że na tzw. prowincji, z dala od głównych ośrodków, powstaje młody zespół, złożony z absolwentów różnych szkół – warszawskiej, krakowskiej i łódzkiej, z młodym reżyserem i młodą dyrektorką. Tym reżyserem był Maciej Prus, a dyrektorką – Izabella Cywińska. Interesowała mnie ta nowa, mająca się właśnie rozpocząć, przygoda teatralna, wzięcie udziału w czymś, co tworzone jest od podstaw. Kiedy przyjechałam do Kalisza na rozmowę z Prusem i Cywińską, których wcześniej nie znałam i nic o nich nie wiedziałam, był późny wieczór. Musiałam odpowiedzieć na pytanie, dlaczego akurat chcę grać u nich w teatrze. Znali oczywiście role, które zagrałam na dyplomie w Łodzi. Byłam podczas rozmowy nieumalowana, bo na kosmetyki do makijażu nie było mnie wtedy stać, miałam na sobie rozciągnięty sweter, spod którego wystawały nogi w czerwonych rajstopach. Izabella Cywińska powiedziała do Prusa: „Ta długonoga mi się przyda” – i tak zostałam zaangażowana.
Całość rozmowy w aktualnym wydaniu miesięcznika „Wpis”.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.