Naród w Austrii dał zwycięstwo prawicy – a establishment polityczny podobnie jak w Polsce to zignoruje.
Lider austriackiej partii FPÖ, Herbert Kickl (trzymający flagę, w okularach). Fot.: FB
Wczorajsze wybory w Austrii wygrała FPÖ, czyli antyimigracyjna partia narodowa; można ją porównać do partii będącej połączeniem PiS i Konfederacji. Wynik był sensacyjny, a dla FPÖ najlepszy w swojej historii. Socjaldemokracja wylądowała zaledwie na trzeciej pozycji, z wynikiem nieco powyżej 21 procent, co stanowi jej historyczne minimum. Jeszcze nigdy w wyborach nie spadała poniżej drugiego miejsca. To tym razem przypadnie chadecji, czyli ÖVP, która z kolei w porównaniu do poprzednich wyborów odnotowała spektakularny i historyczny spadek o kilkanaście punktów procentowych. Najgorzej wypadli Zieloni, dotychczasowi koalicjanci chadecji, którzy spadli do poziomu 8% poparcia.
Oprócz liberalnej partii NEOS i zwycięskiego FPÖ wszystkie partie zostały wyraźnie odrzucone przez wyborców. Jest to wyraźny sygnał, że Austria chce zmiany, sugerują to zresztą nie tylko wola wyborców, ale również sytuacja gospodarcza, rynek pracy, a także potrzeba rozwiązania coraz większego problemu imigrantów przybywających do Austrii.
I co z tego wynika? Niewiele. Wszystkie partie już ogłosiły, że w „trosce o demokrację” nie zawrą koalicji z FPÖ. Sytuacja jest podobna do tej w Polsce czy niektórych landach niemieckich, gdzie celem numer jeden jest wyrugowanie prawicowych przedstawicieli sceny politycznej. Tymczasem werdykt suwerena w Austrii jest jasny – najbardziej konserwatywne partie zajęły pierwsze dwa miejsca w wyborach, razem dysponują swobodną większością w nowym parlamencie, a więc ich koalicja wydaje się logiczna – tym bardziej, że obie formacje w przeszłości już ze sobą współpracowały na szczeblu rządowym.
Zmieniła się jednak otoczka: z jednej strony czuć ogromną presję medialną, a w Austrii miażdżąca większość dziennikarzy sympatyzuje z socjaldemokracją, Zielonymi czy nawet komunistami. Z drugiej strony Unia Europejska (Niemcy) bacznie przygląda się temu, aby wszędzie zapobiec rządom prawicy. Sebastian Kurz, poprzedni szef chadecji i kanclerz Austrii, potrafił jeszcze sprytnie wokół tego manewrować, utrzymując możliwość kształtowania kierunku swojej polityki. Natomiast obecny szef rządu, Karl Nehammer (ÖVP), jest typowym przedstawicielem establishmentu politycznego, który nie będzie ryzykował swojej kariery w starciu z salonem.
Dodatkowo prezydent Austrii, Alexander Van der Bellen (Zieloni), już po wyborach otwarcie powiedział, że wcale nie czuje się zobowiązany, aby misję stworzenia rządu powierzyć zwycięskiej partii. Wymienił pięć warunków, według których on podejmie swoją decyzję: praworządność, podział władz, prawa człowieka i mniejszości, niezależne media oraz członkostwo w Unii Europejskiej. Obserwatorów w Polsce te warunki oczywiście nie dziwią. To nimi w latach 2015-2023 skutecznie atakowano rząd PiS.
Jeszcze nigdy w powojennej historii Austrii nie zdarzyło się, aby prezydent misji stworzenia rządu nie powierzył liderowi wygranej partii. Zdania prawników, czy prezydent jest do tego zobowiązany, są co prawda podzielone, ale pozycja konserwatywnych poglądów wobec prawa jest w Austrii równie słaba jak w Polsce, więc nie ma ono większego znaczenia, podobnie jak zwyczaj polityczny czy tradycja, które wszystkie muszą zejść na dalszy plan wobec zadania niemalże boskiego: uniemożliwienia rządów prawicy.
Co będzie dalej? Nie należy się spodziewać szybkiego utworzenia rządu w Wiedniu. Chadecja i socjaldemokracja, czyli druga i trzecia partia, mają w parlamencie większość jednego głosu. Żeby nie stać się zakładnikami własnych posłów, będą zmuszeni zawrzeć sojusz taktyczny, być może z Zielonymi. Wówczas to wszystkie te partie, które straciły najwięcej poparcia, osiągając historycznie złe wyniki, stworzyłyby nowy rząd w Austrii. Rzecz jasna, stanie się tak w imię obrony demokracji.
Jedyną realną alternatywą dla tego scenariusza jest koalicja chadeków ze zwycięską partią FPÖ, ale żeby to się jednak ziściło, chadecja musiałaby przejść wewnętrzną rewolucję i pożegnać się z niektórymi kluczowymi postaciami, które dziś tę współpracę blokują.
Tymczasem dziennik „Heute” opublikował ciekawy sondaż, z którego wynika, że blisko 70% Austriaków chce, aby to zwycięska partia otrzymała stanowisko kanclerza i rządziła krajem. W świecie postdemokracji nie musi to jednak mieć znaczenia. Obywatel raz na cztery lata wrzuci swoją karteczkę, a potem salon i tak zrobi swoje.
Dr Adam Sosnowski
Autor jest germanistą i literaturoznawcą, specjalizuje się w stosunkach polsko-austriackich. Doktorat ukończył na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.