Leszek Sosnowski: Skrzydła strusia - Zjednoczona czy nowa prawica?
Leszek Sosnowski
Wybrzeże w pobliżu Maratonu sprzyjało lądowaniu wielkiej armii perskiej. Szeroka plaża oraz otaczające ją liczne łąki poprzecinane strumieniami gościnnie przyjęły kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy króla Dariusza, w tym liczne oddziały konnicy. Wieść o pojawieniu się tak licznych zastępów wroga zaledwie 42 km od Aten wywołała w tym mieście trwogę. Wezwana na pomoc Sparta nie nadchodziła. Zwątpiałego ducha Greków podźwigał doświadczony wódz, strateg Miltiades. Oparty o włócznię stał na podwyższeniu, pośrodku ateńskiego rynku, i grzmiał do zebranego tam tłumu: Kto chce być sługą, niech idzie na kolanach i błaga, niech żyje, niech sobie powróz okręci o szyję… Sam błagać nie zamierzał. Zebrał tyle wojska, ile mógł i wyruszył w kierunku Maratonu, by stawić czoła co najmniej siedmiokrotnie silniejszej armii perskiej. 12 września 490 r. przed Chr. doszło do bitwy, która przeszła do historii i jest wspominana do dziś.
1.
Czy Zjednoczona Prawica była/jest stuprocentową prawicą? Moim zdaniem, nie do końca. I wcale nie dlatego, że nie podjęła działań w celu bardziej restrykcyjnych rozwiązań antyaborcyjnych lub innych krańcowych decyzji. Przede wszystkim za mało odwoływała się do Boga, do chrześcijańskich wartości, co przecież można czynić w odniesieniu do każdej dziedziny życia. O prawicy napisano wiele tomów, niektóre publikacje potrafiły wszakże ująć sedno konserwatyzmu w krótkiej, zwartej formie. Do czołowych i powszechnie akceptowanych należy Deklaracja Portlandzka sformułowana w 1981 r. przez filozofa politycznego i historyka Erika Marię Ritter von Kuehnelt-Leddihna (1909–1999). W jej punkcie 3. stwierdza się tak:
„Życie człowieka jest w nierozerwalny sposób związane z Bogiem, zwykle przez spajającą moc religii. Człowiek zwraca się do Boga w modlitwie, czuje się związany moralnymi przykazaniami mającymi swe źródło w Słowie Bożym i przekazanymi w Objawieniu. Rozum, intuicja i łaska są drogami do niewidzialnego wprawdzie, lecz niewątpliwie istniejącego, wszechwiedzącego i wszechmocnego Boga, którego jesteśmy pokornymi partnerami w dramacie rozgrywającym się na Ziemi. Nie wolno nam o tym zapomnieć: jeśli nie ma osobowego Boga, wszystko jest dozwolone, jeśli On istnieje, wszystko jest możliwe”.
Czy zauważamy jednak w argumentacji prawicowych polityków odwoływanie się, zwłaszcza w debacie publicznej, do Boga, Syna Bożego, Maryi, Ewangelii, czy choćby świętych (np. Jana Pawła II)? Odnieść można wrażenie, że nasza prawica akceptuje lewicową tezę o prywatności religii i uzasadnionym obowiązku ukrywania swoich przekonań w tej materii. W mniejszym stopniu dotyczy to prezydenta, ale generalnie nasi politycy jakby bali się wystawić na śmieszność, mówiąc o Bogu. Tak właśnie dochodzi do kompletnej laicyzacji przestrzeni publicznej, co jest pierwszym etapem ateizacji społeczeństwa. Formacja prawicowa jest zobowiązana temu przeciwdziałać.
Odwoływanie się do Boga, do Chrystusa i Maryi siłą rzeczy zmuszałoby osobników napadających na danego prawicowego polityka do atakowania de facto właśnie Syna Bożego czy Jego Matki. To już byłaby, jak mówią górale, insza inszość. Inny wymiar; to nie to samo bowiem powiedzieć komuś „jesteś durniem”, a powiedzieć „twój Bóg jest durny” lub „Matka Boża jest durna” – oczywiście znajdą się tacy, którym ubliżanie Panu Bogu się spodoba, ale nie będzie ich wielu. Człowiek zaatakowany z powodów zasad swojej wiary staje się prześladowanym. A prześladowanych trzeba bronić, trzeba stawać po ich stronie, i to jest pogląd powszechny. Tak więc choćby tym właśnie sposobem, bez uciekania w metafizykę, Jezus i Maryja mogą stać się naszą wspaniałą tarczą; ileż to przykładów na przestrzeni dziejów potwierdza fakt istnienia takiej tarczy!
Zajrzyjmy jeszcze raz na chwilkę do Deklaracji Portlandzkiej. W punkcie 6. czytamy:
„Poniżające człowieka dążenie do równości i nienawiść do tego, co odmienne, charakteryzuje wszystkie formy lewicowości. Ideologie lewicy są w sposób nieunikniony totalitarne, ponieważ na przekór zamierzonej przez Stwórcę różnorodności świata pragną przemocą zmusić nas, byśmy byli jednakowi i równi. Lewicowa wizja świata to jednakowość, jednolitość, równość: jeden naród, z jednym wodzem, z jedną rasą, jednym językiem, jednym systemem szkolnym, jednym prawem, jednym obyczajem, równymi zarobkami dla wszystkich itd. Ponieważ jednak natura tworzy różnice, lewica może osiągnąć swe cele jedynie przy użyciu przemocy, poprzez urawniłowkę, przymusową asymilację, emigrację lub ludobójstwo. Wszystkie odmiany lewicy, wszystkie ideologie lewicowe, które swą kulminację osiągnęły w rewolucjach: francuskiej, bolszewickiej i narodowosocjalistycznej, poszły tą drogą” (oba fragmenty tłum. Tomasz Gabiś).
Można by powiedzieć słowami jednej z intelektualistek PO o ambicjach nawet prezydenckich, że gdyby natura chciała, to by stworzyła świat bez różnic. Walka z maniakalnym wprost i utopijnym zrównywaniem ludzi przez lewaków, zwłaszcza tych w wydaniu genderowym, winna być także jednym z punktów programowych naszej prawicy. Przecież respektowanie „zamierzonej przez Stwórcę różnorodności świata” nie musi wcale oznaczać akceptacji biedy, wyszydzania czy jakiejkolwiek formy rasizmu. Aby do takiej akceptacji nie dochodziło, wystarczy postępować zgodnie z wartościami chrześcijańskimi oraz głosić te wartości i bronić ich także poza murami kościelnymi. Jak to możliwe, że w potężnym unijnym kompleksie architektonicznym w Brukseli wyrychtowano elegancki gmach – imienia Spinellego? Zażartego komunisty, wojującego ateisty, radykalnego przeciwnika suwerenności narodów. Dlaczego nie wybrano imienia np. św. Jana Pawła II albo św. Franciszka, albo ojca UE, katolika, sługi Bożego Alcide De Gasperiego? Pytanie retoryczne.
Chrześcijaństwo jest obecnie najbardziej prześladowanym systemem wartości w świecie. Dowodzą tego coroczne statystyki. Są pewne zacofane cywilizacyjnie regiony, gdzie te prześladowania przybierają formy niebywale brutalne, wprost okrutne. W porównaniu do tych miejsc szykany, z jakimi obecnie spotkać się mogą wierzący np. w Polsce, wydają się łagodne. Ale przecież punktem odniesienia nie może być dla nas np. prymitywna wioska w afrykańskim buszu, lecz nasz poziom cywilizacyjny, nasz stopień rozwoju moralnego i społecznego. Poza tym dobrze pamiętamy lata komuny – nie było to tak dawno! – kiedy prześladowanie wiernych miało wymiar prymitywnego okrucieństwa. Czy wiele potrzeba, żeby tamten czas wrócił?
Nie możemy czekać z założonymi rękami. Coraz częściej słyszymy o różnych formach nękania osób wierzących w naszym kraju. Powszechne stają się napaści na kościoły, brutalnie przerywane są Msze św. Profanowanie symboli wiary jest dla niektórych profesją. Dochodzi do aktów barbarzyństwa. Ośmieszanie i wyszydzanie katolików to dla pewnych publikatorów i redaktorów chleb powszedni. Wszystko to spotyka się najczęściej z bezkarnością. Stąd konkretna propozycja nowelizacji prawa karnego, przygotowana przez ugrupowanie Zbigniewa Ziobry, wymownie zatytułowana „W obronie chrześcijan”. O potrzebie takiej regulacji świadczy m.in. 400 tys. podpisów szybko zebranych pod projektem.
Na czym mają polegać zmiany? Rzućmy tylko jeden przykład. Artykuł 195 Kodeksu Karnego brzmi tak: § 1. Kto złośliwie przeszkadza publicznemu wykonywaniu aktu religijnego kościoła lub innego związku wyznaniowego o uregulowanej sytuacji prawnej, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
Z tego wynika, że niezłośliwie wolno przeszkadzać! Cóż to w ogóle znaczy „złośliwie”? Osobie, która zakłóca nabożeństwo, trzeba w sądzie udowodnić działanie „złośliwe”, tylko pytanie, jak? Zwłaszcza przed obliczem sędziego niewierzącego. Takie paragrafy nie gwarantują żadnej sprawiedliwości, lecz bezkarność. Nowelizacja art. 195 polegać ma na usunięciu tego jednego słowa „złośliwie”. To wystarczy, to spowoduje ukrócenie, można powiedzieć, zaprogramowanej bezkarności.
Takiego nieprecyzyjnego prawa mamy więcej. Nie miejsce tu, by analizować całą nowelizację; wiadomo, o co chodzi. Środki masowego przekazu, poza TVP, prezentują jednak akcję Solidarnej Polski jako walkę ziobrystów z… PiS-em. To oczywiście kolejna próba medialnego szpaltowania prawicy. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że istnieją rywalizacje między ludźmi Zjednoczonej Prawicy, i to jest normalne. To nie musiałoby niepokoić, gdyby Solidarna Polska, różniąc się bardziej np. chrześcijańskim zaangażowaniem i większą radykalnością, pozostawała częścią integralną jednego ugrupowania. Gdyby była jednym z dwóch skrzydeł tej samej partii, gdyby nie wisiała nad prawicą ta groźba, że ktoś w każdej chwili może się obrazić, zabrać zabawki i pójść bawić się na swoje podwórko.
Nie powinno się zakładać, że interes Ziobry jest już tylko czysto partyjny, że nie liczy się on z interesem kraju – taki głos z naszej strony właśnie można było usłyszeć. Coś takiego można de facto zarzucić i udowodnić wszystkim uczestnikom życia politycznego w demokracji parlamentarnej, PiS-owi też – ten system wymusza walkę o interes partyjny. Pytanie tylko – zasadnicze pytanie – na ile ten interes partyjny jest zarazem interesem kraju? W przypadku tzw. opozycji odpowiedź jest prosta: jej interes wcale nie jest zbieżny z interesem wolnej i suwerennej Rzeczypospolitej. Tego jednak Zbigniewowi Ziobrze i jego ugrupowaniu zarzucić na pewno nie można.
Wygląda na to, że nic już się nie wyciśnie ze Zjednoczonej Prawicy, ten układ został zgrany. Musi powstać coś większego. Coś potężnego. Coś, co przyciągnie nowych ludzi, co będzie reprezentatywne dla całego obozu patriotycznego. Rzecz jasna, taka prawicowa koalicja lub partia musi być oparta na bazie PiS-u, może nawet tylko pod jego szyldem, ale koniecznie z dwoma skrzydłami, by z wielkiego nielota zamienić się w suwerennego orła. W każdym razie konieczna jest inwentaryzacja sojuszników, których mamy przecież w każdej dziedzinie życia. Do każdego musi dotrzeć przekaz od elit, w tym właśnie kierunku, nie odwrotnie. Potrzebne są duże i małe komitety wyborcze, komitety poparcia ogólnopolskie i lokalne, profesjonalna aktywność internetowa, aktywizacja portali i portalików, wolontariat itd.
Umniejszanie Zbigniewa Ziobry uważam zatem za poważny błąd polityczny, bo to jego ugrupowanie powinno stanowić drugie skrzydło, które pozwoli polecieć reprezentantom wielkiego polskiego obozu patriotycznego daleko i wysoko, by przekroczyć wreszcie w wyborach przeklęte 36 – 38 procent, by przynajmniej zbliżyć się do większości konstytucyjnej albo i ją osiągnąć. Oczywiście już widzę „ekspertów”, którzy drwią z takiej wizji, ale to są przedstawiciele piątej kolumny albo pożyteczni idioci pozbawieni wyobraźni i odwagi.
Żeby latać, potrzebna są dwa skrzydła, żeby wysoko i daleko latać, potrzebne są skrzydła bardzo silne, jak np. u orła. Zjednoczona Prawica od początku przypominała jednak strusia: duża, ciężka i była nielotem. Nie rozwinęła w trakcie swej ewolucji obu skrzydeł. Pewnie dlatego, że już na samym początku doszło do skażenia gatunku.
2.
Mało kto dziś pamięta, że wcale nie tak dawno Zjednoczona Prawica nie oznaczała jeszcze ugrupowania obejmującego Prawo i Sprawiedliwość – dziś są to dla przeciętnego obywatela synonimy stosowane wymiennie w debacie publicznej, w publicystyce. Niesłusznie. Nazwę Zjednoczona Prawica oznajmiono wszem i wobec 6 marca 2015 r., ale uczynił to nie PiS, lecz klub parlamentarny Sprawiedliwa Polska. Powstał on w wyniku połączenia sił głównie Solidarnej Polski dowodzonej przez separatystę (porzucił PiS) Zbigniewa Ziobrę oraz Polski Razem, kierowanej także przez separatystę, ale z platformianej strony sceny politycznej, Jarosława Gowina. Na czele tego ugrupowania stanął Gowin, co było zdumiewające, ponieważ dysponował „siłą” zaledwie 3 posłów! Ziobro natomiast miał ich 12, czyli cztery razy tyle.
Energiczny były minister sprawiedliwości w rządzie Tuska zmieniał szyld swego ugrupowania z Polska Razem Jarosława Gowina na Polska Razem Zjednoczona Prawica. To w sumie brzmiało równie bezsensownie jak pierwsza nazwa, ale tylko pozornie. W pamięci oraz w publicznych debatach pierwszy człon szybko wypadał i pozostawała – Zjednoczona Prawica. To zaś wyglądało, jakby liderem tej prawicy został Jarosław Gowin – obróciwszy się uprzednio o 180 stopni w politycznym kontredansie. A przecież istniało już porozumienie wyborcze i Gowina, i Ziobry z PiS-em (od 19 lipca 2014 r.), który miał i ma swojego lidera, a więc tym samym także lidera Zjednoczonej Prawicy, jeśli faktycznie pojmować ją jako całość, przynajmniej parlamentarną. PiS był (i jest) przecież ugrupowaniem potężnym w stosunku do byłych PO-wców wiedzionych przez zżeranego ambicją Gowina oraz w stosunku do też skromnych liczebnie osób zgromadzonych pod buławą Zbigniewa Ziobry. Obaj ci panowie zdawali sobie w tamtym czasie sprawę z tego, że aby płynąć dalej, muszą się czepić jakiegoś okrętu – innego krążownika niż PiS nie mogli znaleźć.
PiS w 2015 r. sam nie zdawał sobie sprawy ze swej realnej siły i zarazem z większej, niż się na pozór wydawało, słabości skompromitowanego 8-letnim okresem rządzenia układu PO-PSL. O ile z ziobrystami był sens wówczas pertraktować, ponieważ więź światopoglądowa nie została zerwana, o tyle Gowin od początku był po prawej stronie intruzem i uzurpatorem. Ale na tyle zręcznym, że udało mu się przekonać Nowogrodzką, że bez niego PiS nie wygra, a w każdym razie nie wygra na tyle wyraźnie, by samodzielnie skonstruować rząd. Z czasem miało się okazać, że jest odwrotnie, że hipotetyczna pomoc okazuje się ciężarem.
To było właśnie owo skażenie gatunku, skażenie prawicy wirusem lewactwa. Niektórzy zdawali sobie z tego sprawę od początku. Niżej podpisany na łamach „Wpisu” wyraził w lipcu 2015 r. niepokój:
„Redaktorzy-faryzeusze z TVP (…) robią pewne umizgi do PiS-u, w najlepszym świetle ustawiając Jarosława, ale… Gowina – niby najrozsądniejszego bojownika prawicy. Redaktorzy, nie w ciemię bici, mają bowiem dokładnie w pamięci, że to właśnie on jeszcze nie tak dawno maszerował w szeregach ich ukochanej partii, ręka w rękę z Palikotem i Niesiołowskim, był hołubiony przez samego Tuska. Redaktorzy słusznie rozumują, że ten arcyambitny człowiek wyznaczony jest do rozbicia tejże prawicy, że stanowi w niej najważniejszy element piątej kolumny. Dało się to również odczuć podczas robiącej duże wrażenie konwencji PiS-u w Katowicach; Gowin krążył tam bowiem ze swym dworem niczym udzielny książę. No, niechby mu się tak udało wkręcić jesienią jako koalicjantowi do nowego układu rządzącego – szybko będzie po koalicji…”. Udało mu się.
Co prawda niektórzy przedstawiciele obozu patriotycznego szemrali wówczas przeciwko aliansowi z niedawnymi ludźmi Tuska, ale czynili to po cichu, wierząc, że istnieją jednak jakieś dla nich niezrozumiałe wyższe racje takich układów. Ostatecznie gowinowcy dostawali super miejsca na listach wyborczych PiS-u, rugując ludzi o szczerych konserwatywnych i patriotycznych poglądach – ale ludzi nie tak krzykliwych i przebiegłych. Czy odgłos zgrzytania zębów tych, którym te miejsca wyrwano sprzed nosa, docierał na Nowogrodzką? Czy skórka warta była wyprawki?
Co prawda szczery konserwatysta nawet jak się bardzo wkurzy na swoją elitę polityczną, to podczas wyborów na pewno nie przemieści się na lewą stronę. Ale zniechęcony – może do wyborów nie pójść. Tak się działo i tak się dzieje. Już w czerwcu 1989 r. przekręty okrągłego stołu (dziś znane i opisane), bardziej wówczas wyczuwalne niż uświadomione, ukryte sojusze wielu, wydawałoby się, prawdziwych patriotów ze znienawidzonymi komunistami spowodowały, że sporo Polaków jednak nie poszło do wyborów reklamowanych jako „wolne”. No bo jakże można było oddać śmiertelnemu wrogowi 65 proc. miejsc w Sejmie – przed wyborami! Wtedy, gdy wróg słaniał się na nogach, lokalni działacze partyjni spać po nocach nie mogli ze strachu, że ich niebawem spalą razem z komitetami. Trzeba więc było zadać jeszcze jeden cios i wymóc na przeciwniku co najmniej poważne ustępstwa, o ile w ogóle go nie dobić. Ale wróg ten znalazł obrońców niestety w naszych otwartych dla wszystkich szeregach. Ochraniali go Michnik i spółka, zdawałoby się twardzi opozycjoniści. Nie byli wszakże twardzi, lecz giętcy – w walce o swoje. W tym o swoje poglądy, nie tylko o swoje kariery.
3.
Gowin miał swoje zadanie w Zjednoczonej Prawicy: odciągać PiS od prawej strony, mamiąc go banialukami o sile centrum, które on jakoby reprezentował. Do arsenału tych banialuk należała teoria o „państwowcach”, a więc o pozostałych po PO oraz jeszcze po SLD urzędnikach, w tym wysokich urzędnikach państwowych, którym jakoby było/jest obojętne, kto sprawuje rządy, bo oni są szlachetni, ponadpartyjni i będą solidnie współpracować z każdym, kto wygra wybory. Była to trzecia z prawd sklasyfikowanych przez ks. Tischnera w „Historii filozofii po góralsku”, czyli po świento prawda i tys prawda – gówno prawda.
Po zaakceptowaniu – chyba raczej z wygody niż z rozsądku – owej „prawdy”, mamy do dziś mnóstwo przyczajonych, rozsianych po wszystkich ministerstwach, instytucjach państwowych i kancelariach wrogów PiS-u, wrogów prawicy, obojętnych zupełnie na losy państwa. Ta obojętność przerodziła się zresztą, zgodnie z zaleceniami wodzów totalnej opozycji, we wrogość do spraw państwowych, ponieważ państwo to zaczęła reprezentować władza PiS-owska (działająca pod szyldem Zjednoczonej Prawicy), głosząc jakąś uciążliwą suwerenność. Państwem tych państwowców miała stać się Unia Europejska, a suwerenność narodową zaczęli oni mieć po prostu w pogardzie. Uznali się za wyższą rasę, świadomą historycznej konieczności podporządkowania się Brukseli. I nawet, jeśli oznaczało to de facto podporządkowanie się Berlinowi – który z kolei, jak widzimy, działa często w porozumieniu z Moskwą – im to nie przeszkadzało i nie przeszkadza. Poczuli się świetnie w kosmopolitycznym kołchozie, żyją chwilą bieżącą i kiedy tylko mogą, stają na hamulec PiS-owskich inicjatyw. Mamy do czynienia z całą dywizją hamulcowych, wśród których na dodatek znajdują się także sabotażyści. Nie twierdzę, że nie trafi się tu i ówdzie państwowiec w szlachetnym rozumieniu tego słowa, ale tylko na zasadzie wyjątku potwierdzającego regułę.
Po zwycięstwie wyborczym Zjednoczonej Prawicy w 2015 r. młodzi ludzie o prawicowym światopoglądzie mieli prawo oczekiwać, że z powodu ich dotychczasowych postaw stworzą się dla nich szanse awansu na różnych polach, zresztą wcale nie tylko w polityce. Że będą mogli swoje chrześcijańskie wartości i swój patriotyzm wnieść do różnych instytucji, a już na pewno do instytucji państwowych, do placówek kultury, na państwowe uczelnie i w ogóle do oświaty. Żeby tak mogło się stać, trzeba było jednak zwolnić dla nich zajęte przez rozkwitającą postkomunę miejsca. Uczyniono to jedynie w spółkach skarbu państwa, w telewizji i w ministerstwach – i to też tylko na najwyższych szczytach! A konieczna była jakaś dogłębna, prawdziwa zmiana.
Lansowane mocno hasło „dobra zmiana” było owszem prawdziwe, ale tylko częściowo. Z uszczelnieniem VAT-u poszło świetnie, w ogóle reperowanie gospodarki razem z likwidacją dużego bezrobocia okazało się dla PiS-owskiej ekipy prostsze niż się wydawało. Tak samo ruszyły z kopyta akcje socjalne. Ale na niektórych polach, jak media, oświata czy kultura, dobra zmiana była po prostu nieobecna. A to są pola, na których kształtuje się, lub nie, świadomość narodowa oraz rozstrzygają się bitwy wyborcze.
Zlekceważono strategiczne znaczenia właśnie mediów, oświaty i kultury, wybierając do sterowania na tych obszarach ludzi mało kreatywnych, nieudolnych. Lub zgoła wrogów prawicy; mam tu na myśli oczywiście Gowina jako szefa resortu Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Jego osławiona Konstytucja dla Nauki do dziś genderyzuje polskie uczelnie, wynaradawia je i zabija na nich swobodę badań – piszą o tym na tych łamach ludzie naprawdę kompetentni i szczerzy patrioci: profesorowie Andrzej Nowak i Wojciech Polak. To, że wielbiąca pochwała tej „konstytucji” wciąż znajduje się na stronie internetowej Ministerstwa Edukacji i Nauki, jest, moim zdaniem, ewidentnym dowodem działania właśnie fałszywych „państwowców”; minister Przemysław Czarnek i zaledwie paru jego nowych ludzi w MEiN-ie nie są w stanie zapanować nad zasiedziałą tam chmarą „państwowców”.
Uznano, głównie pod wpływem Gowina, że to byłoby niesprawiedliwe zwalniać miejsca dla patriotów, dla prawicy. „Państwowców” nie wolno było krzywdzić. Ale przecież większość społeczeństwa nie po to głosowała na prawicę, by ta respektowała kadry lemingów (pamiętacie to świetne określenie?). Nie mówiąc już o tym, że wcześniej, co najmniej od 2008 r., liberałowie i postkomuniści wycinali równo wszystkich, którzy byli innych zapatrywań niż oni. Robili tak przez 8 lat. Wycinali ich wszędzie, nie tylko w polityce i samorządach, wsadzając, gdzie tylko się dało, swoich ludzi. Chodziło zatem po zwycięstwie Zjednoczonej Prawicy o przywrócenie przynajmniej części miejsc dla osób pokrzywdzonych z powodów światopoglądowych. Chodziło przynajmniej o wyrównanie własnych szans, o pełniejsze wykorzystanie zwycięstwa.
Wbrew pozorom zmiany na szczytach jeszcze tych szans nie wyrównywały. Nie mogły wyrównywać, ponieważ nowi dowódcy otrzymali ze sztabu generalnego dyspozycję, by nie dymisjonować swych podwładnych. Był to niestety defetystyczny rozkaz, ewidentnie podpowiedziany przez oficerów piątej kolumny lub pożytecznych idiotów. Zwycięstwo wyborcze powinno było wzmocnić własne szeregi, poszerzyć je. Nie stało się tak, ba! szeregi miejscami osłabły, co miały wykazać kolejne wybory parlamentarne, 13 października 2019 r., i dotkliwa porażka w Senacie.
Bez drugiego, radykalniejszego skrzydła potencjalni wyborcy prawicy będą przekonani, że na obszarach mediów, kultury, nauki i oświaty nie doczekają się żadnych zmian – a w takim razie część z nich podziękuje Zjednoczonej Prawicy.
Konieczne jest dziś wyciąganie wniosków przede wszystkim z drugich wyborów, tych w 2019 r., a nie życie wspomnieniami sprzed siedmiu, ośmiu lat. Jak niedawno pisałem, sytuacja w 2015 r. na scenie politycznej była dla nas komfortowa w porównaniu z dzisiejszą, ponieważ ówczesne bumelanctwo koalicji PO-PSL dało się ludziom bardzo we znaki i nie mogły tego przykryć nawet zblatowane z nią publikatory. Ale to zostało już dawno zapomniane, a ofensywa (czytaj: kłamstwo, fake newsy, manipulacja) lewackich z gruntu mass mediów osiągnęła olbrzymie rozmiary. Nie wolno zapominać, że nie wystarczy głosić prawdę; trzeba umieć ją upowszechnić – i tu prawica, zjednoczona czy nie, okazuje się słabiutka.
4.
W przypadku ewentualnego zwycięstwa wyborczego postkomuny nastąpi bezpardonowe „dorzynanie watahy”; będzie się nas wycinać z korzeniami. My nie zostaniemy uznani za państwowców, bo my jesteśmy faszyści lub ciemnogród, niewarci istnienia. Wszystko odbędzie się oczywiście w majestacie prawa; wszak prawo ustanawia się pod dyktando brukselskiego kołchozu im. Spinellego, więc jest coraz doskonalsze… Przestrzeganie praworządności nad Wisłą dorówna nawet respektowaniu praworządności w III Rzeszy. Sądy wyzwolone od faszystowskiej (o)presji prawicy z wielką energią wspomogą światłych polityków, których europejski blask rozjaśni ponury pejzaż, jaki zostanie po PiS-ie. Nad tym wszystkim rozbłyśnie wspaniała tęcza, oczywiście sześciokolorowa, nie ta skompromitowana siedmiokolorowa, biblijna.
Wyzywanie nas od faszystów prawdopodobnie ma głębszy sens; jest bowiem nie tylko wyżywaniem się chamstwa, ale też przygotowywaniem gruntu pod stosowne wyroki – zresztą nie tylko sądowe, ale obyczajowe, medialne, gospodarcze. Po naszej porażce różne kariery zostaną zagwarantowane wreszcie wyłącznie dla tych, którzy światłością swoich poglądów i postawą multiseksualną naprawdę na to zasługują, tak jak to teraz dzieje się na przykład w teatrach. A jak będą piały z zachwytu media w Niemczech, we Francji! A jaki aplauz popłynie z Europarlamentu! Zwłaszcza, gdy niektóre światowe koncerny oraz banki – zasilające nieustannym strumieniem gotówki działaczy LGBT – będą mogły w towarzystwie czcigodnego starca Sorosa nabyć po przyzwoitej cenie np. Orlen albo Azoty… No i okaże się, że potężne zakupy zbrojeniowe, dokonywane nie wiadomo po co przez obecną, skompromitowaną w oczach rozsądnych ludzi władzę, mogą mieć jednak jakiś sens. Zostaną bowiem natychmiast przekierowane na zasilenie rodzącej się właśnie Armii Europejskiej. Armii dowodzonej oczywiście przez Niemców, co już zostało zapowiedziane.
Uciekam się w tym momencie do sarkazmu, ale nie jest to wyraz mojej frustracji, bo mnie takowa jeszcze nie dopadła, lecz oddanie pewnego nastroju, który obserwuję u wielu przyzwoitych skądinąd ludzi. Wszyscy oni dochodzą do jednego wniosku: PiS musi COŚ zrobić, jeśli nie chce przegrać. Moim zdaniem tym „coś” powinna być nowa formuła organizacyjna prawicy oraz uruchomienie jej drugiego skrzydła, by w końcu wzbić się wysoko i latać po wielkich przestrzeniach. Skrzydła mocno prawicowego i konserwatywnego, bo skrzydło lewicujące to już mamy.
5.
23 listopada br. miał znakomite wystąpienie w Tomaszowie Mazowieckim Jarosław Kaczyński. Wykazał tam m.in., że ma pełną świadomość zagrożenia, powiedział bardzo ważne słowa: „Druga strona chce stosować represje wobec naszych członków – to oznacza powrót do PRL i powstanie państwa policyjnego. To trzeba traktować poważnie”. Zamierzałem tylko rzucić okiem na wystąpienie Prezesa, a przyznam się, wysłuchałem z uwagą do końca – trudno było z nim się nie zgodzić. Przyznam również, iż podziwiam go, bo przecież jest człowiekiem starszym i nie pozbawionym cierpień, ale okazuje aktywność większą niż niejeden młody, nie mówiąc o fantastycznej sprawności intelektualnej.
Cóż, aktywność Prezesa jednak nie wystarczy do zwycięstwa. Mamy do czynienia z klasycznym przekonywaniem przekonanych, a dotarcie z argumentami i ostrzeżeniami do sfery nawet nie przeciwników, ale po prostu obojętnych, leży poza możliwościami Zjednoczonej Prawicy – brak do tego stosownych narzędzi, czyli własnych albo afiliowanych mediów.
Jednak nawet najbardziej wrogie obozowi patriotycznemu publikatory musiałyby regularnie komentować hipotetyczne przemiany, takie jak budowanie drugiego skrzydła partii (poprzez wzmocnienie sojuszu z Ziobrą) i rezygnacja z dotychczasowej formuły zjednoczenia. Permanentne nagłośnienie przez środki masowego przekazu byłoby, rzecz jasna, pobocznym celem przekształcenia się Zjednoczonej Prawicy, ale bardzo istotnym, w sytuacji, gdy przez siedem lat nie wzbogacono swego stanu posiadania na rynku mediów. Ma się rozumieć, takie nagłaśnianie miałoby wymiar bardzo krytyczny, ale to nie szkodzi, bowiem fakt czegoś nowego musiałby się przebijać, wzbudzałby zainteresowanie, pobudzał obojętnych. A krytyka, nieraz nawet ordynarna, i tak jest uprawiana wobec nas każdego dnia, bowiem jak mówi stare przysłowie, gdy się chce uderzyć psa, to kij się zawsze znajdzie. Rzecz w tym, aby przeciwnik musiał krytykować to, co my sami świadomie mu podsuniemy, bo wtedy de facto będzie tylko robił nam reklamę.
Jeżdżenie po kraju od paru lat z tym samym przekazem, nawet w wykonaniu samego Jarosława Kaczyńskiego, jest w moim odczuciu mało skuteczne. Natomiast jeżdżenie z nową narracją wzbudziłoby ciekawość nie tylko w kręgach, które i tak zagłosują na PiS. Szczególnie w obliczu zjednoczenia się tzw. opozycji koniecznością staje się dotarcie do nowych gremiów społecznych. W Tomaszowie Mazowieckim Jarosław Kaczyński sugerował, byśmy przekonywali do prawicowej opcji członków rodzin, przyjaciół i znajomych. W całym jego przemówieniu był to chyba jedyny punkt słaby i praktycznie nierealny. Prezes nie zdaje sobie chyba sprawy z tego, jak wygląda sytuacja w polskich rodzinach czy kręgach towarzyskich. W tych, w których istnieją podziały na, ogólnie rzecz ujmując, pisiorów i platformersów, unika się jak ognia rozmów na tematy polityczne – by nie zakończyć spotkań koszmarną awanturą i rozstaniem się raz na zawsze. Ktoś starszy w rodzinie, zazwyczaj matka, tego porządku pilnuje. Podobna sytuacja jest w miejscach pracy. Jeśli Jacek Kurski przekona brata Jarosława Kurskiego, żeby opuścił Gazetę Wyborczą i założył prawicową gazetę codzienną, to wtedy uwierzę w możliwość agitacji w rodzinie…
W układach towarzyskich trzeba mieć stosowne narzędzia do przekonywania, np. odpowiednie książki, ewentualnie czasopisma podpowiadane albo dawane w prezencie, rozsyłane; to czasem działa, gdy publikacje są ciekawe. Tak czy owak nic nie zastąpi potęgi mass mediów w kształtowaniu opinii publicznej – to fakt znany od XVIII w.
6.
Nierozważnie postępują niektórzy prawicowi publicyści, usiłując swoimi piórami uspokoić głównodowodzących PiS-u i próbując wszystkich przekonać, że nie ma zagrożenia w postaci wspólnej listy wyborczej opozycji. W przypadku wygrania wyborów, korzyści z takiej listy odniesie każdy uczestnik lewackiej koalicji, bo tort do podziału będzie olbrzymi, dla wszystkich starczy słodyczy. Oczywiście, w dalszym ciągu będą się żreć między sobą, ale w jednym będą zawsze razem: gdy trzeba będzie dokopać prawicy. Można oczywiście szydzić z takiej listy i punktować różnice między totalsami, ale to są kawiarniane rozważania. Zresztą ludzie czytają te żarciki z irytacją, bo widzą realne zagrożenie. Jak wspomnieliśmy wyżej, widzi je również Jarosław Kaczyński.
Jeśli w tego typu rozważaniach będziemy nieustannie orientować się tylko na wprost maniakalnie przeprowadzane sondaże, to nasz ogląd całości „rynku” wyborczego będzie zawsze zafałszowany. Te sondaże, mniej lub bardziej manipulowane, mają jedno na celu: utwierdzić polityczne status quo. To, można powiedzieć, PiS-owskie status quo jest bowiem, wbrew pozorom, bardzo wygodne dla tzw. opozycji totalnej, ponieważ ewidentnie oznacza jej zdecydowane zwycięstwo właśnie w przypadku zjednoczenia się.
Wygląda na to, że decyzja w tej kwestii już zapadła. Zaś wodzem w Polsce w ostatecznej rozgrywce zapewne nie będzie Tusk; obecnie czyści on tylko przedpole dla Trzaskowskiego. Dla „króla Europy” natomiast na pewno znajdzie się coś intratnego za granicą; ci którzy go intronizowali, bez wątpienia o to zadbają, nie ukrzywdzą swego niezawodnego totumfackiego.
Jak ktoś ma wątpliwości co do zjednoczenia się postkomuny wszelkiej maści, niechże popatrzy na Senat. Wszyscy za każdym razem, gdy trzeba wystąpić przeciw PiS-owi, stają razem zwarci i gotowi, jednomyślni. Udawanie, że wszystko jest i musi być fajnie, to chowanie głowy w piasek, co jest przywilejem strusia, którym PiS dalej być nie może. Oczywiście jeśli ma zwyciężać.
7.
Wspomniany na wstępie Miltiades został w 1844 r. postawiony rodakom przez Kornela Ujejskiego jako wzór męstwa i zarazem gorącego patriotyzmu w poemacie „Maraton”. Przytoczmy na koniec jakże aktualny fragment agitacji ateńskiego stratega:
Kto chce być sługą, niech idzie, niech żyje,
Niech sobie powróz okręci o szyję,
Niech własną wolę na wieki okiełza,
Pan niedaleko, – niech do niego pełza!
I tam głaskany, a potem wzgardzony,
Niechaj na progach wybija pokłony,
Niech jak pies głodny czołga się bez końca
Za pańską nogą, która nim potrąca.
A my zostańmy! My w nieszczęściu razem,
Albo wytępim wrogów tym żelazem,
Lub za najświętszą wielkich bogów wolą
W grobie się wolni schronim przed niewolą.
Wy się trwożycie tą liczbą ogromną?
I tą przemocą, co się zda niezłomną?
Cóż jednak znaczy taka ćma motłochu
Wylęgła z prochu, czołgająca w prochu,
Którą do boju popędzają biczem,
Aby nie pierzchła przed wolnym obliczem?
Artykuł Leszka Sosnowskiego ukazał się w aktualnym wydaniu miesięcznika "Wpis - Wiara, Patriotyzm i Sztuka" (11/2022).
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.