Hołd Katyński 2
liczba stron: | 168 |
obwoluta: | tak |
format: | 240x300 mm |
papier: | 170 g kreda błysk |
oprawa: | twarda lakierowana |
data wydania: | 20-05-2011 |
ISBN: | 978-83-7553-115-2 |
Piękny i poruszający album skłaniający do zadumy i głębokiej refleksji.
Ukazuje dowody pamięci polskiego społeczeństwa składane zarówno podczas trwania rocznej żałoby, jak i obchodów pierwszej rocznicy smoleńskiej katastrofy.
Fotografie o emocjonalnym wyrazie artystycznym przypominają na wstępie albumu zmarłą Parę Prezydencką - Lecha i Marię Kaczyńskich, później relacjonują obchody miesięcznic w Warszawie, by zakończyć dokumentacją uroczystości rocznicowych w stolicy - w archikatedrze Męczeństwa św. Jana Chrzciciela, kościele seminaryjnym, pod Pałacem Prezydenckim, w Sali Kongresowej i na ulicach miasta oraz w Krakowie - na Rynku Głównym, pod Krzyżem Katyńskim, w Katedrze Wawelskiej, w Bazylice Mariackiej. Przedstawiają też świadectwa pamięci z terenu całej Polski - pomniki i tablice, a także niezwykły Grób Pański na Jasnej Górze.
Album zawiera fotografie m.in. wybitnego fotografika Adama Bujaka i jego syna Marcina. Sugestywny obraz wzbogacają niezwykle ważne i mądre teksty - esej prof. Andrzeja Nowaka "Sens polskiej pamięci", homilie kard. Stanisława Dziwisza, abp. Stanisława Gądeckiego, abp. Sławoja Leszka Głodzia, ks. Bogdana Bartołda i o. Romana Majewskiego, a także przemówienia Jarosława Kaczyńskiego, Jacka Sasina i Janusza Śniadka.
1. Prof. Andrzej Nowak: Sens polskiej pamięci
2. Abp Sławoj Leszek Głódź: Kościół i naród - wspólnota polskiego losu
3. Jacek Sasin: Wspomnienie o Lechu Kaczyńskim
4. Abp Stanisław Gądecki: Zdobycie władzy i podział łupów
5. Jarosław Kaczyński: Polska, ale jaka?
6. Janusz Śniadek: Tylko pod krzyżem
7. Ks. Bogdan Bartołd: Zło nigdy nie jest mocniejsze od Boga
8. O. podprzeor Sebastian Matecki: Co powiecie?
9. Kard. Stanisław Dziwisz: Jednoczy nas modlitwa
10. O. przeor Roman Majewski: Osłabiono poczucie dumy narodowej
SENS POLSKIEJ PAMIĘCI
Sprawiedliwość jest tym, co najbardziej sprzyja temu, co może najmniej (dicta est iustitia quae plurimum prodest ei qui minimum potest) - to zdanie leży u początków polskiej myśli, dając świadectwo jej dojrzałego już związku z cywilizacją łacińską i zarazem z chrześcijańskim natchnieniem. Zapisał je 900 lat temu pierwszy pisarz Polak, mistrz Wincenty, zwany Kadłubkiem. Trzeba stać po stronie tych, którzy są najsłabsi, najbardziej bezbronni. To jest sprawiedliwe. Najsłabsi są ci, co jeszcze nie mogą się bronić sami - dzieci, albo ci, którzy już tego nie mogą robić - nasi zmarli. Musimy im sprzyjać, jeśli chcemy zasłużyć na tytuł sprawiedliwego. I tak od wieków sprzyjano zmarłym, czyli szanowano ich - przez godny pochówek, przez pamięć o nich.
Oczywiście, nie wszyscy na równy szacunek zasługują. Jednak we wspólnocie historycznej nazywanej ojczyzną obowiązywało od wieków przekonanie, że ofiarna służba dla niej taki szacunek zapewnia ponad wszelką wątpliwość. A jeśli komu droga otwarta do nieba. Tym, co służą ojczyźnie - pisał Jan Kochanowski w Pieśni XII Ksiąg wtórych. Mistrz z Czarnolasu głosił w swej pieśni, że tych, co ojczyźnie służą, nie może też, nie powinna sięgnąć tak częsta u nas zawiść.
I Polacy czcili swoich zmarłych. Zwłaszcza tych, którzy życie stracili na tej służbie. Oddawano im hołd, płakano nad nimi. Jak długo widziano sens wspólnej historii Polaków, tak długo nie ośmieszano ich śmierci.
10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem rozbił się samolot. Na pokładzie był urzędujący, wybrany w powszechnych demokratycznych wyborach Prezydent Rzeczypospolitej i jego Małżonka, ostatni Prezydent RP na uchodźstwie, delegacja ministrów, generałów Wojska Polskiego, działaczy patriotycznych stowarzyszeń, a także załoga służąca im podczas tego lotu. Lecieli, by oddać hołd ofiarom zbrodni katyńskiej na elicie polskiego narodu, w 70. rocznicę tej zbrodni. Byli na służbie, nie na turystycznej wycieczce. I zginęli na tej służbie. Nie znamy jeszcze wszystkich okoliczności tej tragedii - ale to jedno nie ulega wątpliwości, nie może być zakwestionowane: wszyscy byli na służbie. Lecieli do Katynia z misją pamięci. Mogli nie lecieć. Mieliby wolną sobotę. Ale chcieli lecieć. Nie chcieli uchylić się od tej służby. Chętnych było dużo więcej niż miejsc w samolocie. I od 10 kwietnia ten prosty fakt zaczął być podważany. Zaczęto poniewierać pamięcią ofiar tej tragedii. Przesyłane tysiącami esemesów "kawały" o "zimnym Lechu i krwawej Mary", o "kaczce po smoleńsku" - przełamywały nie tylko jakieś specyficznie polskie, ale po prostu ludzkie tabu. Rozpoczęła się natychmiast, od porannego telefonu ministra spraw zagranicznych RP do brata zmarłego prezydenta, nagonka na ofiary. To one miały być winne swojego nieszczęścia. Już nie mogły się bronić. Więc można było zepchnąć na nich każdą winę. Na pilotów, na "naciskającego" prezydenta, na "pijanego" generała. Tak jest wygodnie. Ale tak jest przecież niegodnie.
II
Zaczęła się brutalna walka z pamięcią o ofiarach. Za pięćdziesiąt lat nikt o tym nie będzie pamiętał. Tymi słowami profesor Władysław Bartoszewski skwitował znaczenie katastrofy smoleńskiej. Powiedział tak zaledwie kilka dni po niej. Minął pierwszy rok. Jeszcze pamiętamy. Czy nasze dzieci, wnuki - będą pamiętały za lat 49? Co będą pamiętały?
Pamięć jest tajemnicą władzy - głosi mądrość Talmudu. I można z takiej perspektywy patrzeć na kwestię pamięci o Smoleńsku. Tak zapewne patrzy profesor Bartoszewski i partia, której służy. Co w sferze publicznej upamiętniamy, co przypominamy w edukacji, co wpisujemy skutecznie w sferę masowej wyobraźni - to ma oczywiście istotne znaczenie polityczne. Podobnie jak to, co udało się zatrzeć w pamięci, zamącić, zabić.
Jest polityka pamięci, i jest polityka zapomnienia. Wiedzieli o tym ci, którzy na wieczną rzeczy niepamięć zasadzili nad dołami katyńskimi las. Im chodziło o władzę, o fundament swojej władzy nad Polską, ale także nad Rosją, nad całą Europą Wschodnią, a nawet - w pewnej mierze - nad wciągniętymi w kłamstwo zapomnienia o Katyniu elitami politycznymi mocarstw zachodnich. Dla tych, którzy wiedzieli lub domyślali się przynajmniej, co się stało z polskimi oficerami, milczenie było właśnie współuczestnictwem w kłamstwie. A to daje wielką siłę temu, kto ów krąg kłamstwa zorganizował, kto go mógł w pewnym sensie kontrolować. Inni, nieświadomi, mieli się po prostu nie dowiedzieć, nie interesować, ostatecznie splunąć na to, co się stało z elitą ich narodu. I zaakceptować "elitę" nową jako jedyną, oczywistą. To jest polityka zapomnienia.
Ale przecież byli też ci, którzy upominali się przez 50 lat o prawdę o losie współbraci z Kozielska, Starobielska, Ostaszkowa. Czy robili to z powodów politycznych przede wszystkim? Bo chcieli "dokuczyć" Moskwie? Wylać w ten sposób swoją "rusofobię"? Chyba jednak nie. Obowiązku pamięci nie da się sprowadzić tylko do polityki. To był, to jest także obowiązek moralny - wobec ofiar. Niekiedy wysuwano przeciw temu obowiązkowi argumenty polityczne właśnie, jak robił to jeszcze w roku 1986 profesor Marcin Król, który pisał wtedy: Jak zmusić silniejszego, żeby przyznał się do kłamstwa, skoro mu się nie chce? I po co? Można by napisać całą rozprawę na temat okazji, kiedy ten moralistyczny pęd do prawdy historycznej utrudniał lub wręcz uniemożliwiał Polakom polityczne kontakty z Rosjanami. Szkodliwość podejmowania tragicznej sprawy Katynia dla polskiej polityki - jakże mnie korci, by o tym napisać. Silniejszy ma zawsze rację? Taka jest logika polityki. Obrońcy tamtej pamięci - pamięci o Katyniu - nie ulegli sile tej logiki. Trzy lata po słowach Marcina Króla "silniejszy przyznał się do kłamstwa". Bo prawda jest ostatecznie potrzebna także silniejszemu. Prawda była potrzebna także Rosji - prawda o sowieckich, stalinowskich zbrodniach, których Katyń był i jest symbolem.
Pół wieku uporczywej walki o pamięć okazało się, przynajmniej na chwilę, skuteczne. Ta pamięć pozostała potrzebna Polakom, byśmy wiedzieli, że polskość, z której możemy cieszyć się w wolności, coś kosztowała, że do czegoś nas zobowiązuje. Ta pamięć zachowała także, niestety, swój sens polityczny. Kiedy w moskiewskim centrum władzy zaczęło wracać potężną falą marzenie o odbudowie imperialnej kontroli nad słabszymi sąsiadami. I zaczęły wracać kłamstwa mające usprawiedliwić przemoc nad nimi. Także tę przemoc w Katyniu.
Na to nie zgadzała się polska pamięć i polska racja stanu. Realizował ją, może nieco kulawo, prezydent Aleksander Kwaśniewski. Podjął ją, o ileż godniej, prezydent Lech Kaczyński. Nie tylko swoją niezwykle konsekwentną (przyznają to, a raczej zarzucają mu, nawet jego wrogowie) polityką pamięci o pokoleniach bohaterów, których walka i ofiara pozwoliła Polsce pozostać sobą. Nie tylko uporem w trosce o to, by świat, by Rosja, by Polacy lekcji Katynia nie zapomnieli. Czynił to także przecież w najważniejszym chyba momencie swej prezydentury, kiedy to jego inicjatywa skupiła przywódców państw - właśnie słabszych sąsiadów Rosji - w geście solidarności z Gruzją, zagrożoną bezpośrednią inwazją. Wtedy, w Tbilisi, 12 sierpnia 2008 roku, powiedział te słowa: Po raz pierwszy od dłuższego czasu nasi sąsiedzi z północy, dla nas także ze wschodu, pokazali twarz, którą znamy od setek lat. Ci sąsiedzi uważają, że narody wokół nich powinny im podlegać. My mówimy "nie"! Ten kraj uważa, że dawne czasy upadłego niecałe 20 lat temu imperium wracają, że znów dominacja będzie cechą tego regionu. Otóż nie będzie. Te czasy skończyły się raz na zawsze. Tydzień później, już w Warszawie, przy okazji podpisywania umowy o instalacji tarczy antyrakietowej, prezydent dodał słowa o politycznym znaczeniu pamięci: Dramatyczne wydarzenia z ostatniego tygodnia były okazją, by przypomnieć światu, że Polska jest krajem odważnym, a jednocześnie skutecznym, by przypomnieć światu, że hasło przodków "za naszą i waszą wolność" jest nadal żywe w polskich sercach (oba cytaty za: Lech Kaczyński, 2008. Wystąpienia, listy, wywiady, Warszawa 2009, s. 82-83 i 88-89).
Moralny obowiązek pamięci i polska racja stanu - tak rozumiana, związana z poczuciem współodpowiedzialności za losy naszej części Europy - łączyły się w misji, jaką było oddanie hołdu ofiarom zbrodni katyńskiej w jej 70. rocznicę. Tragedią tych obchodów było już to, że polski premier zgodził się podjąć grę zaproponowaną przez Władimira Putina: grę w wykluczenie Głowy Państwa Polskiego z tego hołdu. To już była tylko polityka - polityka Putina, który ośmielił się powiedzieć 7 kwietnia nad grobami polskich oficerów, iż Polaków i Rosjan zebrał tutaj "wspólny wstyd", a potem - na konferencji prasowej w Smoleńsku tego samego dnia dodać, że przecież Polacy odpowiadają za śmierć "32 tysięcy" jeńców "rosyjskich" z wojny 1920 roku (a więc faktycznie Katyń jeszcze nie wyrównuje rachunków…). Polskie media nie zauważały tych wypowiedzi, nie protestował przeciw nim polski premier - znów obowiązywała logika: "nie drażnić silniejszego". Nie drażnić upominaniem się o prawdę.
Polski prezydent leciał do Smoleńska trzy dni później, by o tę prawdę upomnieć się - nie tylko dla Polaków, dla polskich ofiar sprzed 70 lat, ale także dla Rosjan - tych Rosjan, którzy tę prawdę pomagali odkryć i którzy współcześnie chcieli więcej prawdy o zbrodniach stalinowskich nad swoim narodem. Pamięć o Katyniu była dla tej prawdy, tak potrzebnej Rosji, swego rodzaju taranem.
To była wielka misja. I tylko tak powinniśmy myśleć o tych wszystkich, którzy wsiedli do prezydenckiego samolotu 10 kwietnia. Lecieli z wielką misją. Bardzo wielu z nich miało tej misji pełną świadomość - niemal bili się o miejsca w tym samolocie, w tej misji. To nie prezydent ich "zmusił". To przecież marszałek Komorowski pisał do prezydenta z prośbą, by zarezerwował miejsca dla licznych posłów i senatorów wszystkich klubów, którzy chcieli być w tym symbolicznym dniu w Katyniu. Z tą misją lecieli polscy generałowie (dlaczego rząd nie mógł "wygospodarować" dla nich dodatkowego samolotu?), z tą misją lecieli piloci i całą obsługa lotu do Smoleńska. Z tą misją lecieli, obok Prezydenckiej Pary, najgorętsi polscy patrioci, jak choćby Anna Walentynowicz, prezydent Kaczorowski, Janusz Kurtyka, Stefan Melak, Tomasz Merta, Janusz Kochanowski, Sławomir Skrzypek, Władysław Stasiak, Andrzej Przewoźnik, Maciej Płażyński, Bożena Łojek, Arkadiusz Rybicki - i tylu, tylu innych… Lecieli ci, co najbardziej w ostatnich dekadach z [Polski] robili nazwiska/Pacierz, co płacze i piorun, co błyska.
Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że tragedia 10 kwietnia nie przerwała ohydnej, politycznej gry w niszczenie polskiej pamięci. Lot prezydenckiego samolotu zaczął być niemal natychmiast przedstawiany jako nieodpowiedzialna "wycieczka", jakiś kaprys "małego Kaczyńskiego". To zaś oznaczało faktycznie opluwanie pamięci każdej z ofiar tej tragedii: nie dość, że zginęły, to zginęły tak "głupio", w jakiejś "prywatnej awanturze"… Ale to także było i jest opluwanie pamięci ofiar Katynia, pamięci całej polskiej historii walki o niepodległość, o polskie państwo - pamięci, której zwycięska mogiła w katyńskim lasku jest jednym z najważniejszych symboli.
Dlaczego ta mogiła jest zwycięska? - ktoś zapyta. Dlatego, że nie zapomnieliśmy o niej przez 50 lat - i na prawdzie o Katyniu budowaliśmy nową niepodległość. Chcieliśmy na niej budować także nowe, bezpieczne, dobre dla Polaków i dla Rosjan, stosunki z naszą wielką wschodnią sąsiadką. Tyle że niepodległości i zarazem wolności w szerszej niż Polska strefie Europy Wschodniej nie buduje się łatwo i nie da się jej osiągnąć raz na zawsze. Trzeba o te wartości zabiegać stale. O tym przypominał Katyń. Teraz przypomina Smoleńsk.
I o tym chcą zapomnieć ci, którzy chcieliby uwierzyć, że historia się skończyła. Że oni, ich osobisty sukces zamyka historię Polski przynajmniej. Niegdyś Andrzej Wajda, w swoim, tak sugestywnie pokazanym "Popiele i diamencie", walkę o polską niepodległość, walkę z komunistycznym okupantem przedstawił jako głupią właśnie, bezsensowną ofiarę, która kończy się na śmietniku. Śmietniku historii. Dziś znowu chodzi o pokazanie bezsensu, głupoty polskiej historii. Chodzi o wyszydzenie tragedii smoleńskiej, o wyrobienie odruchu znużenia, zniechęcenia do pamięci o niej. Bo czy warto pamiętać o "jakimś wypadku lotniczym"? To może sprawa prywatna rodzin indywidualnych ofiar. Niech nie wciągają do tej żałoby Polski, nas, spokojnych, cieszących się życiem obywateli… Takie sugestie, takie komentarze czytamy wciąż.
Czy naprawdę nie chcecie zrozumieć, że to demokratycznie wybrany Prezydent RP, konstytucyjny symbol suwerenności Polski, wraz z najgodniejszą reprezentacją, leciał w najbardziej symboliczne miejsce z walką o tę suwerenność związane, by to miejsce, rocznicę i pamięć polską uszanować? Że chodzi o całą naszą wspólnotę? Że ta tragedia musi obchodzić każdego, kto czuje się obywatelem RP?
Czy wolno wobec tej tragedii, szydzić z krzyża, który ją upamiętnia? Tak, w Polsce wolno szydzić z krzyża, cały patos tragedii i zwycięstw naszej historii, które Smoleńsk roku 2010 tak poruszająco przywołał - wolno opatrzyć szyderczą ironią. Wolno, bo chcą tego, a przynajmniej zgadzają się na to ci, którzy mają w Polsce dzisiejszej władzę. Ale czy mają władzę także nad historią, nad pamięcią, nad jej przyszłością?
O sensie znaku Krzyża z niezwykłą (a może dla siebie zwyczajną właśnie) przenikliwością napisał w ostatniej książce Benedykt XVI: W walce z kłamstwem i przemocą prawda i miłość nie mają w gruncie rzeczy żadnej innej broni poza świadectwem cierpienia (Jezus z Nazaretu, cz. II, Kielce 2011, s. 60). Tę myśl, tak głęboką i prostą w swym chrześcijańskim przesłaniu, ośmielam się dedykować niektórym polskim biskupom. Rozumieją ją, może instynktownie, ci, którzy pod znakiem Krzyża czczą pamięć smoleńskich ofiar.
10 kwietnia 2010 roku przypomniał światu i Polakom nasze wielkie cierpienie. Cierpienie Katynia. Prawda o Katyniu, a przez to o zbrodniczej naturze sowieckiego systemu, mogła dopiero po 10 kwietnia dotrzeć szerzej do milionów Rosjan także. Upór w walce o pamięć o Katyniu przyniósł nawet, choć bez mocy prawnej, pierwszą uchwałę Dumy Rosyjskiej potępiającą tę zbrodnię jako jedną ze "zbrodni stalinowskich". Wierność trwania pod krzyżem smoleńskim także może kiedyś oczyścić pamięć Rosji - i pamięć Polski. Może oczyścić z kłamstwa i medialnej przemocy, której ofiarami padają miliony naszych współobywateli i naszych sąsiadów.
Nie możemy tylko pozwolić sobie wmówić, że powinniśmy już zapomnieć, że na pewno zapomnimy, że nie warto zabiegać o prawdę - bo "cóż jest prawda"? Może za 50 lat, może nie my, ale nasze dzieci czy wnuki będą mogły skosztować owoców tego uporu: wierności ofiarom. Może ten czas nadejdzie szybciej? Nie wiem, ale wiem, że jeśli za 50 lat nikt nie będzie pamiętał o katastrofie smoleńskiej, to nie będzie tutaj Polski. Przynajmniej tej, jaką znamy od lat tysiąca: wiernej Krzyżowi.
III
Perspektywa końca pojawiała się przed naszą historyczną wspólnotą już wcześniej. Pierwszy wtedy, kiedy Rzeczpospolita odradzająca się i poszerzająca swoją podstawę narodową (Konstytucja 3 Maja, insurekcja kościuszkowska) została w końcu XVIII wieku wymazana z mapy. Szok był wielki. Przez chwilę wydawało się, że historię Polski można opowiadać tylko jako przygotowanie do jej końca (nuta tego pesymizmu, choć nie tak beznadziejna, odezwie się później w tzw. krakowskiej szkole historycznej). Część elit nie uległa jednak pokusie zgody na koniec Polski jako obiektywny "werdykt Historii" i nie zdecydowała się szukać pocieszenia tylko w oświeceniowej modernizacji, już bez własnej republiki, bez niepodległości. I przyszłość dla Polski szybko się odnalazła - przynajmniej jako poważne zadanie, angażujące wyobraźnię, emocje i czyny wielu jej chętnych mieszkańców.
Drugie być może załamanie nadziei na przyszłość opowieści o niepodległej i "uobywatelnionej" Polsce pociągnęła za sobą klęska powstania styczniowego i widmo pójścia mas chłopskich przeciw Polsce albo przynajmniej obok Polski. Pozytywistyczna wizja drugiej (pooświeceniowej) globalizacji podsuwała wówczas perspektywę modernizacji ponad narodami, cywilizacyjnego awansu, walki społecznej przekreślającej znaczenie rzeczypospolitej i niepodległości. Róża Luksemburg stała się symbolem wyboru jednego z ważnych w XX wieku wariantów takiej modernizacji. Opowieść o historii Polski, która ma przyszłość - opowieść (Sienkiewicza, Wyspiańskiego, Malczewskiego i tylu innych) motywująca do walki i do pracy - wróciła jednak szybko do roli decydującego składnika tożsamości indywidualnych ludzi i całych ruchów politycznych przełomu XIX i XX wieku. Powstała II Rzeczpospolita.
Jej zderzenie z dwoma totalitaryzmami przyniosło trzeci kryzys opowieści o polskiej historii. Nie było w nim żadnej modernizacyjnej, optymistycznej alternatywy. Było poczucie tragicznego bezsensu w obliczu zniweczenia wysiłków, które nie uratowały niepodległości, a setki tysięcy Polaków zaprowadziły pod ściany straceń.
Poczucie to wyraził w sposób artystycznie najbardziej dojrzały Jarosław Iwaszkiewicz w swoim, napisanym w 1942 roku, opowiadaniu Bitwa na równinie Sedgemoor. Historia jako lekcja krwawego bezsensu. Iwaszkiewicz ubrał ją w kostium historii daremnego poświęcenia dziewczyny w bitwie na równinie Sedgemoor, ostatniej bitwie, jaka została stoczona na wyspie brytyjskiej, nocą 5 na 6 lipca 1685 roku. Przegrał w niej, zbuntowany przeciw katolickiemu królowi Jakubowi II, pretendent do korony, książę James Monmouth. Główna bohaterka, Anna, katoliczka, chce przestrzec dowódcę wojsk królewskich przed nadciągającym Monmouthem - rusza razem z małym braciszkiem z tą misją, ale zostaje zgwałcona przez oficera królewskich wojsk, jej braciszek ginie. Jej przestroga nie dociera do adresata. Monmouth i tak przegrał bitwę i został stracony. A Jakubowi i tak nic nie pomogło zwycięstwo nad Monmouthem - trzy lata później został pozbawiony korony i usunięty z Anglii. Wspominająca ten straszny moment w swoim życiu stara Anna już nie jest katoliczką, została prezbiterianką. Wraca do zdarzenia, które zmarnowało jej życie, zastanawia się nad jego sensem. Miała wrażenie, że jakaś ogromna fala podniosła ją ku górze, ominęła, przeszła, rozpłynęła się i pozostawiła ją jak złamaną muszlę na piasku.
To jest historia, to jest na pewno historia Polski w XX wieku według Iwaszkiewicza. Historia widziana ze środka wojennego piekła. Poświęcenie okazuje się absurdalne - bo niekonieczne: przegrywamy i tak, a jeśli wygrywamy, to nie dzięki temu poświęceniu, ale tym, silniejszym od nas, którzy przychodzą i nas "wyzwalają". Wyzwolenie ostateczne przychodzi jednak dopiero wtedy, kiedy uwalniamy się od swojej wiary (jak Anna), od wiary w historię i jej sens. Zostaje - co? Zastanówmy się: Co byłoby, gdyby Anna nie poszła ze swą misją, gdyby zdecydowała się przeczekać burzę? Gdyby została tam, gdzie - według feministycznej teoretyczki historii, Elizabeth Deeds Ermarth (Sequel to History. Postmodernism and the Crisis of Representational Time, Princeton 1992) - żyją kobiety, czyli poza historią? Braciszek może żyłby jeszcze; ona nie zostałaby zgwałcona? Gdyby wszyscy wybrali życie poza historią? Co byłoby po stronie strat takiego wyboru? Na pewno sensowna opowieść o polskiej wspólnocie, o niepodległości, o republice. Perspektywa jej przyszłości.
W 1942 roku wybrać tę opowieść można było tylko z bezpośrednim narażeniem życia. Wielu ją wybierało jednak. I dopisywało do niej kolejne, heroiczne rozdziały. Ten heroizm i poświadczające go ofiary mobilizowały poczucie zobowiązania u tych, którzy czas "drugiej apokalipsy" przeżyli. Przyszłość Polski (jej wolność i niepodległość) widzieli jako trudne zadanie, może nawet niewyobrażalnie trudne, ale jednak takie, z którego nie można zrezygnować - tylko tak można było uratować opowieść o historii, tak niedawnej, tak boleśnie świeżej, przed absurdem. Katyń stał się jednym z miejsc najmocniej skupiających tę walkę o sens ofiary ponoszonej dla Polski albo za polskość. Czy będzie przyszłość, w której prawda o tej zbrodni zostanie ujawniona - i będzie miała jakieś istotne znaczenie dla wspólnoty Polaków? Czy lepiej znużonym gestem machnąć na to ręką i wybrać nową ofertę "modernizacji", jaką przynosił sowiecki komunizm? Wyjść z "absurdalnej" polskiej historii? Czas PRL przyniósł różne odpowiedzi na te pytania.
Ci, którzy rzucili się w objęcia komunistycznej ideologii i władzy (nie tak liczni, ale wskutek politycznego wsparcia bardzo wpływowi w polskiej kulturze po 1944 roku), po rozczarowaniu tym ślepym, jak się okazało, zaułkiem modernizacji, nierzadko wybierali powrót do wizji historii (zwłaszcza polskiej historii) jako ponurego albo tylko groteskowego absurdu. Szczepili taką wizję w pokoleniach młodszych, które dojrzewały już w PRL. Po kolejnych stłumionych zrywach, które przypominały i upominały się o inną wizję polskich dziejów, przychodziły znowu fale zniechęcenia, znużenia. Tak było po stanie wojennym na progu III RP. Pustka, tylko gdzieś w oddali przetaczają się husarie i ułani, powstańcy i marszałkowie, majaczą Dzikie Pola i Jasna Góra. Dziejowe misje, polskie miesiące. […] Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń? - tymi słowami wyrażał ów nastrój znużenia 30-letni Donald Tusk w 1987 roku. Wyrażał jednak zarazem przekonanie (nadzieję), że polska przyszłość jest możliwa - bez całego tego bagażu, który wydawał mu się tak przygnębiająco-absurdalny. Chciał, jak niemal wszyscy, awansu cywilizacyjnego, materialnego - ale przeciwstawił go tej tradycji, w której obok "Dzikich Pól", "Jasnej Góry", mieściły się także Katyń, powstanie warszawskie, losy "żołnierzy wyklętych".
Powstała III RP, przedstawiana jako dar rządzącej od 45 lat ekipy, a może dar mocarstw, które uzgodniły między sobą (z inicjatywy Michaiła Gorbaczowa) zmianę granic stref dominacji. Polska znalazła się po stronie lepszej.
Opowieści o historii walki o niepodległość, o poszerzaniu narodu w republikańską wspólnotę obywateli, nie bardzo pasowały do tak interpretowanego aktu narodzin III RP (a raczej jej transformacji z PRL). Nie było też już przed nimi żadnej przyszłości. Przynajmniej tak mówili ci, którzy ogłosili koniec Historii: uwiecznienie status quo osiągniętego po 1989 roku. Wróciła ideologia modernizacji - podążania za wzorami ustawionymi poza polską wspólnotą historyczną, wychodzenia poza tę wspólnotę ochrzczoną skrótowo przez pierwszego premiera po okrągłym stole jako "polskie piekło".
Kto nawiązywać próbował do opowieści o niepodległości, o walce o wolność z groźbą nowego zniewolenia (wewnętrznego czy zewnętrznego), ten - w najlepszym razie - oskarżany był o to, iż ugrzązł w wieku XIX. A przecież wchodzimy w XXI…
Jeśli była jakaś akceptowana wizja ciągłości, to pod postacią kolejnej transformacji - już nie z PRL w III RP, ale z Polski do Europy. Tak było może do roku 2004, kiedy instytucjonalnie Polska do Europy (Unii Europejskiej) weszła - i okazało się, że Europa Polski całkiem nie zastępuje, choć jej silną, historyczną tożsamość osłabia. Próby zastąpienia opowieści o historii Polski (i innych narodów europejskich) opowieścią nową, wspólną dla nich, a raczej narzuconą im odgórnie przez urzędników z Brukseli i pracujących na ich zlecenie intelektualistów - okazały się ani specjalnie konsekwentne, ani też przekonujące.
Jeśli obserwujemy jakieś ogólniejsze zjawisko, które określałoby cywilizacyjne ramy dla zachodzących w Polsce zmian w stosunku do historii, to polegałoby ono raczej na negowaniu historii niż na jej przepisywaniu wedle nowego, obowiązującego wzoru. Historia jakby zanika. To nowość. Zjawisko to, a raczej jego głębokie fundamenty, opisał znakomity historyk idei, John G.A. Pocock, w opublikowanym w 2005 roku tomie The Discovery of the Islands. Zwrócił on uwagę, że warunki ludzkiej egzystencji wytwarzane są dziś przede wszystkim przez rynki, nad którymi świadome decyzje ludzi, podejmowane w politycznych wspólnotach, nie mają żadnej władzy ani autorytetu. Rynki nie mają żadnej potrzeby historycznych narracji podtrzymywanych w czasie. Potrzebują tylko ciągle zmieniających się obrazów użyteczności (przekształcania w towar - commodification) i wychodzenia z użycia (obsolescence). Postindustrialna ekonomia globalna wytworzyła wzory/sposoby relacji między ludźmi, które lekceważą, przekraczają istniejące granice między państwami, narodami i społeczeństwami obywatelskimi, wytworzonymi wokół nich. Skutek jest taki, że wielu - coraz więcej - ludzi nie czuje, by żyło w takich wspólnotach, uczestniczyło w polityce czy należało do ich przekazywanych czy też dziedziczonych kultur.
Istotne jest także to, iż przekaz kulturowy stał się bardziej elektroniczny niż związany z osobistym, indywidualnym czy też społecznym doświadczeniem. Wzory, wedle których żyją ludzie, stają się płynne do tego stopnia, że stają się obrazkami w masowej wyobraźni natychmiast przekazywanymi i natychmiast zastępowalnymi. W tych warunkach trudno w ogóle mieć historię czy żyć we wspólnocie (państwie, narodzie), którego historia jest zapisem ciągłości. W dodatku żyjemy w warunkach eksplozji informacyjnej, w których jesteśmy wciąż uświadamiani o chwilowym i fikcyjnym charakterze większości docierających do nas informacji - fikcja zdaje się stanowić jedyną osiągalną przestrzeń społeczną. Bariery między informacją a rozrywką zanikają z takimi konsekwencjami, że polityka przekształca się w komedię, a historia w fikcję - zawsze do pewnego stopnia tak było, ale też zawsze dotąd można to było kontestować i podważać - w warunkach postmodernizmu krytyka jest pochłonięta przez fikcję.
Wspiera tę tendencję rozpanoszona szeroko ideologia postmodernizmu. Zgodnie z jej przesłaniem nie ma rzeczywistości: wszystko redukowane jest do języka (a raczej do PR). Nic nie może się zdarzyć naprawdę, bo wszystko jest wymyślone (invented). Występujące dotąd relacje między istnieniem autonomicznych wspólnot, zdolnością do pisania historii oraz samym istnieniem zbiorowej czy indywidualnej tożsamości - postmodernizm redukuje do fikcji. I autonomia, i wspólnota jako jej podmiot, i historia, i tożsamość - to wszystko mają być tylko fikcje. Jeśli ktoś traktuje fikcje nazbyt poważnie - jest śmieszny. Można go wyśmiać. Do fikcji (czyli do historii, do narodu, do tożsamości, do prawdy) należy zachować ironiczny dystans. Nie ma już wspólnoty. Jeśli jest jakaś przyszłość, to tylko ta, jaką wybierze dla siebie indywidualny konsument. A dla wrażliwych? Zawsze można się poświęcić pomocy innej jednostce, która cierpi. Ale żadnych już tam poświęceń dla żadnej wspólnoty…
Do takiej mentalności nawiązywał i kultywował ją główny nurt narracji politycznej (a raczej postpolitycznej) w Polsce. Hasła "wybierzmy przyszłość" (radykalnie oderwaną od przeszłości), "ekonomia, głupcze" (przeciwstawione uznanym za jałowe sporom o zakorzenione w historii "wartości") czy "róbta, co chceta" - wspierały w rzeczywistości wygodną dla postkomunistycznej i postkolonialnej w istocie elity władzy politykę historyczną: politykę amnezji, politykę oddzielenia grubą kreską od przeszłości.
Zedrzeć z Polski "wygodny kostium ofiary" - to zadanie postawiła sobie za cel najsilniejsza na rynku medialnym gazeta. I to ona faktycznie, na tle mizerii intelektualnej pozostałych mediów, dyktowała ogólny ton sprywatyzowanej w ten sposób polityce historycznej w Polsce. Pokazać przeszłość polskiej wspólnoty w taki sposób, żeby jedyną na ten obraz reakcją był wstyd i chęć ucieczki.
Skoro jednocześnie nic bezpośredniemu bezpieczeństwu tej wspólnoty zadawało się nie zagrażać, żadne czołgi, żadne otwarcie zgłaszane pretensje terytorialne; skoro awans materialny znacznej większości jej członków był faktem - ucieczka od historii w stronę ironii, szyderstwa, a najczęściej obojętności wydawała się w tej sytuacji ruchem naturalnym i nieuchronnym.
A jednak Historia się nie skończyła. Na pewno nie zaakceptowała takiego końca polityka prowadzona przez Rosję, zwłaszcza pod energicznie neoimperialnym kierownictwem Władimira Putina. Polska, jak zwykle, z geopolitycznym powodów znajdowała się na głównym kierunku jej najistotniejszych interesów. Rozerwania związku między przeszłością a przyszłością Polski nie zaakceptowała także, z odmiennych powodów, część Polaków i ich politycznej reprezentacji.
Spór o Katyń znalazł się w centrum sporu o tożsamość Rosji i o tożsamość Polski. Czy Rosja, w części swej odziedziczonej z dumą po ZSRR tradycji, jest imperium bez skazy? Czy Polska jednak była także ofiarą, bohaterską, wartą dumnej pamięci, a nie tylko - jak starały się to wyeksponować inspirowane przykładem wspomnianej gazety media - wspólnotą oprawców (z Jedwabnego), godną jedynie wstydu?
Konflikt między rządem a prezydentem o sposób upamiętnienia Katynia w 70. rocznicę tamtej zbrodni nie był tylko sporem PR (public relations). Był także sporem o to, czy symboliczne uczczenie tej rocznicy ma być zamknięciem ostatniej historycznej sprawy Polski, spuszczeniem wieka nad tą ponurą kryptą, którą tak wymownie opisał w przytoczonych wyżej słowach Donald Tusk? Czy też ma być potwierdzeniem ciągłości pamięci i wynikającego z niej zobowiązania do kontynuowania tej wspólnoty, w imię której swoje życie położyły ofiary Katynia i tylu innych, związanych z historią polską miejsc?
Coś się stało 10 kwietnia 2010 roku. Ale co?
Przez kilka dni wydawało się to oczywiste. Byliśmy świadkami tragedii narodowej. Mieliśmy nawet poczucie, że znaleźliśmy się sami na scenie tego poważnego dramatu, jaki tworzy historia narodowej wspólnoty. Ożył na chwilę Wawel.
Ale przecież Wawel miał być już na zawsze zamknięty. Historia Polski miała się już skończyć. Jej przedłużanie, ożywianie, nazywane było niebezpiecznym złudzeniem. Mieliśmy się od niej wyzwolić.
Ten głos - szyderstwa podszytego strachem przed powagą, ironii pełnej poczucia wyższości, a czasem po prostu pewnego siebie chamstwa - odezwał się prędko. Przemówili nim pijani "manifestanci" zmobilizowani do demonstrowania przeciw pochówkowi prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, potem inni, którzy mieli układać pod Pałacem Prezydenckim krzyże z pustych puszek po piwie, wreszcie wyposażeni przez redakcję pewnej gazety w gwizdki "anarchiści", którzy mieli wystąpić przeciw samemu hasłu niepodległości Polski.
Śmierć prezydenta i towarzyszących mu w podróży na groby katyńskie 95 osób może być dla nich tylko potwierdzeniem tego absurdu, o którym tak przejmująco pisał przed 70 laty Iwaszkiewicz. Głupio zginęli, absurdalnie. Skoro już nie ma żadnej perspektywy, w której dałoby się połączyć krwawą przeszłość Polski z dzisiejszym karnawałowym status quo chwilowych satysfakcji jej mieszkańców…
Ale dla innych, dla autorów odrodzonej nagle po 10 kwietnia obywatelskiej poezji, dla setek tysięcy tych, którzy oddali na Krakowskim Przedmieściu czy na krakowskim Rynku hołd prezydentowi Kaczyńskiemu - ta śmierć jest potwierdzeniem sensu, tragicznego (w Arystotelesowskim znaczeniu) sensu polskiej historii.
Spór o polską historię, o to czy jest już tylko skończoną komedią (absurdalnych) pomyłek, czy też ma przed sobą otwarty wciąż horyzont poważnego sensu - ten spór rozgorzał po 10 kwietnia z siłą wielką. Bo też wyraźniej teraz, w świetle tego zdumiewająco symbolicznego zdarzenia, zobaczyć można stawkę owego sporu. Czy mgła je przykryje - i odnajdziemy się w roli Anny z opowiadania Iwaszkiewicza: rozbite muszle na piasku, w który zamieniła się cała nasza historia? Czy mgła się uniesie - i odkryjemy znowu swoje miejsce w Polsce, z pamięcią o jej bohaterach i ofiarach? Z pamięcią o naszych zmarłych: wierną i zobowiązującą nas do świadectwa własnym życiem?
Może dotrze do nas w tym sporze głos stary, prawie już zapomniany, wiele razy wyszydzony, głos, który rozlega się znowu znad mogiły smoleńskiej? Głos, którym ofiary, zmarli, najsłabsi, dopominają się o sprawiedliwość. Tę, o której pisał mistrz Wincenty, tę którą przywoływał w swej pieśni Jan Kochanowski. Odezwał się tym głosem polski romantyzm. I trafił nim kiedyś, porwał do czynu, do twórczości, do świadectwa ludzi tak różnych, jak Stanisław Wyspiański, Józef Piłsudski, Karol Wojtyła - Jan Paweł II. Może trafi i dziś do kolejnego pokolenia Polaków? Przypomnijmy ten głos, nie bójmy się jego "naiwności", nie bójmy się:
O Polsko! Polsko! Święta! Bogobojna!
Jeżeli kiedy jasna i spokojna
Obrócisz
List skierowany abp. Sławoja Leszka Głodzia do Wydawnictwa Biały Kruk
Pragnę podziękować za nadesłany egzemplarz albumu „Hołd Katyński 2”. Prezentuje on właściwy Pańskiej Oficynie i jej stałym Współpracownikom wysoki poziom artyzmu publikowanych fotografii oraz godny uznania profesjonalizm edytorski, połączony z szybkością reakcji na aktualne wydarzenia. Wdzięczność należy się Wydawnictwu Biały Kruk przede wszystkim za odważne podjęcie tematu, który stał się w ostatnim roku motywem przewodnim naszej narodowej świadomości. Omawiana publikacja pomaga przebić się przez narosłą wokół katastrofy smoleńskiej otoczkę medialnych zacietrzewień. Pozwala z uczuciem patriotycznym i duchową refleksją przywoływać to, co w cierpiącym Narodzie najwartościowsze: wrażliwość na wspólny los, solidarność w żałobie, inspirowaną chrześcijańską wiarą nadzieję na autentyczne zjednoczenie się społeczeństwa w służbie Boga i Ojczyzny.
Prof. Andrzej Nowak podczas prezentacji książki
Mój tekst i inne teksty wpisane w ten tom także starają się odczytywać sens polskiej pamięci po tragedii 10 kwietnia 2010 r. (…) Niektórzy chcieliby całkowicie wymazać pamięć ofiar, męczeństwa, martyrologii, mówiąc, że jest ona dla nas wielkim obciążeniem, garbem, po którego odrzuceniu dopiero poczujemy się wolni. Myślę, że nie mają racji i sądzę, że lektura tego albumu pozwoli odpowiedzieć na tak radykalne żądanie usunięcia wszystkiego tego, co wiąże się z ofiarą, z męczeństwem, z doświadczeniem zła w naszej historii, w naszej pamięci. (…).
26 maja 2011 r.
Prof. Krzysztof Ożóg podczas prezentacji książki
Muszę przyznać szczerze, że lektura jest niezwykle fascynująca, ale jednocześnie pobudzająca do refleksji, nie tylko nad chwilą obecną, nad sytuacją związaną z tragedią smoleńską i równocześnie z tym wszystkim, co w ciągu ostatniego roku się działo. Uważam, że teksty, które tam zamieszczono, tworzą pewną całość dlatego, że są próbą odczytania tej straszliwiej tragedii w dziejach narodu polskiego poprzez zarówno tysiącletnią tradycję polską, jak i poprzez wiarę chrześcijańską, aby spojrzeć na śmierć i ofiarę, na wiarę w sposób fundamentalny. Chciałbym również wyrazić swoją wdzięczność, że ten album powstał, że jest głosem w debacie, że dokumentuje – jest już w tym momencie źródłem dla dziejów współczesnej Polski.
26 maja 2011 r.
Opinie o produkcie (0)