Pandemia grzechu, czyli śmierć nauczycielką życia
liczba stron: | 232 |
obwoluta: | brak |
format: | 16,5 x 23,5 cm. |
oprawa: | twarda |
data wydania: | 10.01.2022 |
ISBN: | 9788375533309 |
EAN: | ISBN 978-83-7553-330-9 |
Czy zdajemy sobie sprawę z tego, dokąd prowadzą nas najnowsze trendy światopoglądowe? Postnowocześni ideologowie, pseudonaukowcy oraz zgenderyzowani politycy chwycili w swoje ręce stery w wielu krajach i wiodą ludzkość w tragiczną otchłań. Zgodnie z jeszcze oświeceniowymi, a potem z marksistowskimi, leninowskimi i nazistowskimi zaleceniami także dzisiejsi utopiści godzą się z tym, że na drodze do świata bez skazy muszą być ofiary. Jeśli wielomilionowe, to tym lepiej, bo nasza planeta jest ponoć przeludniona.
Co ma zapewnić nam wieczną szczęśliwość? Przede wszystkim odrzucenie Boga w każdej dziedzinie życia. Z tym zaś wiąże się akceptacja dla anormalnych i antynaturalnych poczynań postnowoczesnych demiurgów. Mamy bowiem godzić się na wszelkiego rodzaju zboczenia, akceptować kilkadziesiąt płci, seksualizację dzieci, tzw. małżeństwa jednopłciowe i co tam diabeł jeszcze wymyśli. A wymyślił na przykład prawo do zabijania, ukrywając je pod uczenie brzmiącymi terminami aborcja i eutanazja. Wiele tzw. cywilizowanych krajów już takie prawo wprowadziło. Otacza i osacza nas kultura śmierci. Deprawacja, zohydzanie patriotyzmu i bohaterstwa, wynaradawianie całych społeczeństw łączy się z niepohamowanym konsumpcjonizmem.
Czy mamy świadomość tego, dokąd naprawdę zmierza obecny świat? – autor książki stawia Czytelnikom fundamentalne pytanie. Nie mając świadomości katastrofalnych zmian, które zachodzą, staniemy się, nie wiedząc kiedy, kolejnymi ofiarami na drodze do „krainy wiecznej szczęśliwości”.
Janusz Szewczak wpisuje się kolejny raz w nurt obrony zachodniej, chrześcijańskiej cywilizacji – cywilizacji życia, nie śmierci. Apeluje w sposób nieraz przejmujący do naszych sumień i do naszej świadomości. Wykazuje, jak małym staje się człowiek i jak mało wie w konfrontacji z niewidzialnym wirusem. I jest to ten sam człowiek, któremu wydaje się, że osiągnął szczyty wiedzy i że może zastąpić samego Boga. Znacznie jednak wcześniej przed covidem do rozmiarów pandemicznych rozprzestrzenił się grzech; chronić się przed tą zarazą i walczyć z nią jest naszym chrześcijańskim obowiązkiem i zadaniem. Po przeczytaniu tej arcyciekawej i dramatycznej książki zyskujemy wiele argumentów przydatnych w obronie cywilizacji życia.
-
Spis treści
-
Wstęp
-
Na to rady nie ma
-
Rozdział I
-
Historia i filozofia o śmierci
-
Rozdział II
-
Śmierć nauczycielką życia
-
Rozdział III
-
Dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka
-
Rozdział IV
-
Na pohybel starości
-
Rozdział V
-
Cierpienie z powodu utraty możliwości, które tkwiły w kurze
-
Rozdział VI
-
Cywilizacja śmierci
-
Rozdział VII
-
Trzeba będzie wyeliminować bardzo wielu ludzi
-
Rozdział VIII
-
Cóż może powstrzymać ciebie i mnie
-
Rozdział IX
-
Kultura śmierci
-
Rozdział X
-
Nadchodząca dżuma: transhumanizm – ludzkie kopie i koniec człowieczeństwa
-
Rozdział XI
-
Docta ignorantia – uczona niewiedza
-
Rozdział XII
-
Sprawiedliwość nadejdzie w czasie żniw
-
Bibliografia
Na to rady nie ma
To były ciężkie i smutne dni, miesiące, a nawet lata, śmierć zajrzała w oczy tak wielu, chwyciła za rękę, odebrała bliskich, miliony zarażonych i przerażonych naznaczyły nasze codzienne życie. Nie było to w roku 1647 i nie stało się tak, jak opisuje Henryk Sienkiewicz (1846–1916) w „Ogniem i mieczem”, że „(…) rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia (…) W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż”. Nie widziano w roku 2019 tych znaków ani w Warszawie, ani w chińskim Wuhan, ani we włoskim Bergamo, bo przyszedł ów rok 2019 znienacka, dziwny i smutny zarazem. Okazało się, że w obliczu niewidzialnego wroga, maleńkiego wirusa, o którym nadal tak niewiele wiemy (choć może są nieliczni, którzy wiedzą więcej), ludzie są jednak nadal śmiertelni, zaś nauka i technologia mogą okazać się zawodne lub momentami wprost bezradne, systemy społeczne i zdrowotne niezwykle kruche i niewydolne, a prawdziwi właściciele świata i sternicy ludzkich wspólnot nie do końca są prawdomówni, albo w ogóle nieprawdomówni.
Nadszedł ów rok 2019, zatrwożył serca i zaćmił umysły, i jeszcze powiększył gangrenę sumień i serc ludzkich. Choćby tylko przez chwilę niektórzy zaczęli sobie zdawać sprawę, że jednak nie są nieśmiertelni, jak to im już wmawiali nowocześni ideolodzy i „naukowcy”, jak obiecywali złotouści oszuści i o czym nadal zapewniają nas neomarksiści i transhumaniści XXI wieku.
Śmierć, ta wielka, nieprzekupna pani, śmierć, która nagle znalazła się tuż obok nas, na odległość ludzkiego oddechu, pocałunku, podania dłoni, zmusiła nas do przyjrzenia się nieco uważniej słabości doczesnego świata, materialnej kruchości ludzkiego bytu, owego Vanitas vanitatum, et omnia vanitas („Marność nad marnościami i wszystko marność”, Koh 1, 2) i docenienia boskiego daru życia. Powinniśmy jeszcze wyraźniej pojąć jego nienaruszalność, prawdziwy cud poczęcia istoty ludzkiej, a zarazem wyjątkowość każdego istnienia, mieć głęboko w sercu szacunek do życia, ale i do ludzkiej śmierci, do godności naszego odchodzenia do wieczności przez zbawienie, do zmartwychwstania – powinniśmy zachować nadzieję na życie wieczne, bo ziemskie, jak widać, błyskawicznie przemija – i na to rady nie ma.
Konfrontacja życia ze śmiercią, z losem czy Bożą opatrznością zawsze należała do natury i istoty kondycji ludzkiej. Życie, którym Bóg obdarza człowieka, jest czymś więcej niż tylko materialnym istnieniem w czasie. Jest dążeniem ku pełni życia, jest zalążkiem istnienia przekraczającego granice czasu, „bo dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka i uczynił go obrazem swej własnej wieczności” (Mdr 2, 23). W krakowskim kościele świętego Bernardyna ze Sieny u stóp wzgórza wawelskiego już od XVII wieku przybyszów witał napis:
„Różnych stanów piękne grono
Gęstą śmiercią przepleciono
Żyjąc wszystko tańcujemy,
A że obok śmierć nie wiemy”.
To prześmiewcze memento mori mogłoby wiele nauczyć przedstawicieli dzisiejszej zachodniej cywilizacji, coraz bardziej zepsutej, zatrutej i zniewolonej, uciekającej od normalności, od Boga i duchowości, a zarazem – od odpowiedzialności za ludzkie życie i za ludzką śmierć. Zachodnie wspólnoty, pozbywające się zobowiązań, nie znoszą jakichkolwiek wyrzeczeń, niewygód i zakazów. Coraz wyraźniej toną i tracą grunt pod nogami, tracą racjonalność i moralność, definitywnie grzebią swe (nasze) fundamenty cywilizacyjne. Stają się coraz bardziej butne i znieprawione, hołdują abnegacji i nihilizmowi. Przestają wierzyć w Boga i zmartwychwstanie – skoro wolno wszystko i za chwilę mamy stać się równi Bogu, nieśmiertelni, skoro nowy Homo Deus ma zapanować nad światem i pokonać samą śmierć.
Przypomnijmy, że w rozdziale 12 Ewangelii według św. Łukasza Bóg przestrzegał: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie, komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12, 20).
Co prawda, nadal boimy się infekcji, kaszlu, grypy, wirusa, ale równie mocno cierpimy z powodu samotności, braku spotkań w restauracji, wizyt w galeriach handlowych, u fryzjera czy na siłowni. Na to rady nie ma
To były ciężkie i smutne dni, miesiące, a nawet lata, śmierć zajrzała w oczy tak wielu, chwyciła za rękę, odebrała bliskich, miliony zarażonych i przerażonych naznaczyły nasze codzienne życie. Nie było to w roku 1647 i nie stało się tak, jak opisuje Henryk Sienkiewicz (1846–1916) w „Ogniem i mieczem”, że „(…) rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia (…) W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż”. Nie widziano w roku 2019 tych znaków ani w Warszawie, ani w chińskim Wuhan, ani we włoskim Bergamo, bo przyszedł ów rok 2019 znienacka, dziwny i smutny zarazem. Okazało się, że w obliczu niewidzialnego wroga, maleńkiego wirusa, o którym nadal tak niewiele wiemy (choć może są nieliczni, którzy wiedzą więcej), ludzie są jednak nadal śmiertelni, zaś nauka i technologia mogą okazać się zawodne lub momentami wprost bezradne, systemy społeczne i zdrowotne niezwykle kruche i niewydolne, a prawdziwi właściciele świata i sternicy ludzkich wspólnot nie do końca są prawdomówni, albo w ogóle nieprawdomówni.
Nadszedł ów rok 2019, zatrwożył serca i zaćmił umysły, i jeszcze powiększył gangrenę sumień i serc ludzkich. Choćby tylko przez chwilę niektórzy zaczęli sobie zdawać sprawę, że jednak nie są nieśmiertelni, jak to im już wmawiali nowocześni ideolodzy i „naukowcy”, jak obiecywali złotouści oszuści i o czym nadal zapewniają nas neomarksiści i transhumaniści XXI wieku.
Śmierć, ta wielka, nieprzekupna pani, śmierć, która nagle znalazła się tuż obok nas, na odległość ludzkiego oddechu, pocałunku, podania dłoni, zmusiła nas do przyjrzenia się nieco uważniej słabości doczesnego świata, materialnej kruchości ludzkiego bytu, owego Vanitas vanitatum, et omnia vanitas („Marność nad marnościami i wszystko marność”, Koh 1, 2) i docenienia boskiego daru życia. Powinniśmy jeszcze wyraźniej pojąć jego nienaruszalność, prawdziwy cud poczęcia istoty ludzkiej, a zarazem wyjątkowość każdego istnienia, mieć głęboko w sercu szacunek do życia, ale i do ludzkiej śmierci, do godności naszego odchodzenia do wieczności przez zbawienie, do zmartwychwstania – powinniśmy zachować nadzieję na życie wieczne, bo ziemskie, jak widać, błyskawicznie przemija – i na to rady nie ma.
Konfrontacja życia ze śmiercią, z losem czy Bożą opatrznością zawsze należała do natury i istoty kondycji ludzkiej. Życie, którym Bóg obdarza człowieka, jest czymś więcej niż tylko materialnym istnieniem w czasie. Jest dążeniem ku pełni życia, jest zalążkiem istnienia przekraczającego granice czasu, „bo dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka i uczynił go obrazem swej własnej wieczności” (Mdr 2, 23). W krakowskim kościele świętego Bernardyna ze Sieny u stóp wzgórza wawelskiego już od XVII wieku przybyszów witał napis:
„Różnych stanów piękne grono
Gęstą śmiercią przepleciono
Żyjąc wszystko tańcujemy,
A że obok śmierć nie wiemy”.
To prześmiewcze memento mori mogłoby wiele nauczyć przedstawicieli dzisiejszej zachodniej cywilizacji, coraz bardziej zepsutej, zatrutej i zniewolonej, uciekającej od normalności, od Boga i duchowości, a zarazem – od odpowiedzialności za ludzkie życie i za ludzką śmierć. Zachodnie wspólnoty, pozbywające się zobowiązań, nie znoszą jakichkolwiek wyrzeczeń, niewygód i zakazów. Coraz wyraźniej toną i tracą grunt pod nogami, tracą racjonalność i moralność, definitywnie grzebią swe (nasze) fundamenty cywilizacyjne. Stają się coraz bardziej butne i znieprawione, hołdują abnegacji i nihilizmowi. Przestają wierzyć w Boga i zmartwychwstanie – skoro wolno wszystko i za chwilę mamy stać się równi Bogu, nieśmiertelni, skoro nowy Homo Deus ma zapanować nad światem i pokonać samą śmierć.
Przypomnijmy, że w rozdziale 12 Ewangelii według św. Łukasza Bóg przestrzegał: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie, komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12, 20).
Co prawda, nadal boimy się infekcji, kaszlu, grypy, wirusa, ale równie mocno cierpimy z powodu samotności, braku spotkań w restauracji, wizyt w galeriach handlowych, u fryzjera czy na siłowni. Za to nie boimy się już Boga, szatana ani kary za popełnione grzechy, lekceważymy kwestię życia wiecznego i zbawienia duszy. Uwierzyliśmy w transhumanistyczne, neomarksistowskie bajki, że dzięki biotechnologii i manipulacji ludzkimi genami, nanotechnologii, komputerom kwantowym da się już wkrótce pożyć jakieś 150–200 lat, i to bez większego wysiłku. Że da się ową śmierć biologiczną rozłożyć na raty, umorzyć niczym przeterminowany kredyt, że ogólnie da się ze śmiercią ponegocjować, zrobić aneks do życia, potargować się jak pan Twardowski z diabłem w karczmie, co „Rzym” się nazywa.
Mamy przecież nieustanny triumf postępu, nowoczesności, technologii cyfrowych, neurobiologii. Rozkwita genetyka i biotechnologia, zaś transcendencja i eschatologia [nauka o ostateczności – przyp. red.] są już zupełnie passé. Przecież cywilizacja zachodnia dobrowolnie i świadomie rezygnuje z Boga i wartości chrześcijańskich, szacunku dla każdego życia, życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Unika ona prawdy, hierarchii, odpowiedzialności, piękna i miłości, akceptuje to, że ze względów epidemiologicznych może nie dojść do spotkania w chwili narodzin nowego potomka lub do obcowania z najbliższymi i towarzyszenia im w ostatnim namaszczeniu czy pożegnaniu w drodze na wieczny spoczynek. Taka wspólnota stacza się ku granicy przepaści, stacza się w nicość, ustanawiając cywilizację śmierci i kulturę śmierci w miejsce cywilizacji życia. Pozamykały się gospodarki i całe kraje, szlaki komunikacyjne zamarły, lotniska opustoszały, zastygła w oczekiwaniu na lepsze jutro turystyka i usługi, odwołano wesela i olimpiady, zamilkły opery, zaniemówiły teatry i pozamykano kościoły. Nawet pochówki i uroczyste Msze świąteczne w dniach wielkiej doniosłości i radości, zarówno Narodzin Jezusa, jak i Jego Śmierci stały się smutne i samotne, bo odbywały się w tzw. reżimie sanitarno-epidemiologicznym.
Nie tylko w dobie koronawirusa warto zatem przypominać sobie o historycznym pozdrowieniu zakonów kamedułów, kartuzów i trapistów memento mori – pamiętaj, że umrzesz – to się nie zmieniło i nie zmieni. Jak pisał w „Dżumie” Albert Camus (1913–1960): „Zarazy i wojny zazwyczaj zaskakują ludzi i całe wspólnoty, choć przecież są w dziejach ludzkości rzeczą dość powszechną”.
Opinie o produkcie (0)