Stanisław Moniuszko - człowiek muzyki i rodziny. Napisał operę, po której padł rekord bisowania!
Stanisław Moniuszko (1819–1872), herbu Krzywda, nie bez powodu nazywany jest ojcem polskiej opery narodowej, choć duchem patriotycznym przesiąknięta była cała jego twórczość, także liczne pieśni, kantaty, operetki, utwory symfoniczne. Do dziś wykonywane są dzieła kompozytora z dwunastu „Śpiewników domowych” zawierających 268 pieśni do słów różnych wybitnych poetów romantycznych, polskich i obcych tłumaczonych na nasz język, a także do utworów ludowych. Moniuszko żył dość krótko, 53 lata, ale niezwykle intensywnie. Poświęcił się bez reszty muzyce i rodzinie (miał dziesięcioro dzieci). Gdy zamieszkał w Wilnie, został organistą i wciąż komponował, ale także nauczał, organizował życie muzyczne w mieście. W 1858 r. osiadł z rodziną w Warszawie, gdzie objął stanowisko dyrektora Opery. Kilka lat później został także wykładowcą w Instytucie Muzycznym.
Niezapomnianą sławę i miejsce w panteonie polskiej sztuki przyniosły mu przede wszystkim opery „Halka” i „Straszny dwór”. Jak entuzjastycznie były przyjmowane te utwory, najlepiej świadczy fakt, że Paulina Rivoli, odtwórczyni roli Halki, musiała po premierze 17 (!) razy bisować. Wówczas jednak sława i sukcesy artystyczne niekoniecznie przekładały się na materialne. Stanisław Moniuszko w zasadzie całe życie zmagał się z niedostatkiem. Jak to życie wyglądało i od strony sceny, i od kulis, opowiada barwna powieść biograficzna znakomitego muzykologa, literata oraz publicysty Władysława Fabry’ego. Fragment tej powieści prezentujemy poniżej:
W PODRÓŻY
Z brudnej budy, mającej reprezentować graniczną stację Trzebinię, wyszedł Moniuszko zniecierpliwiony na tak zwany peron.
Jakkolwiek był to już początek maja, deszcz ze śniegiem prószył rzęsiście. Już przeszło cztery godziny czekano na przyjazd opóźnionego pociągu wiedeńskiego. Spacerował po peronie utykając lekko na nogę, palił cygaro i coś mruczał pod nosem niezadowolony. Bezsenna noc, tęsknota za żoną i dziećmi i na dodatek ta straszna pogoda nie usposabiały zbyt różowo. Po raz pierwszy wyruszył w daleką podróż, której ostatnim etapem miał być Paryż. Opanowała go istna chandra.
Od czasu do czasu obmacywał się po kieszeni, w której spoczywało dwa tysiące rubli przeznaczonych na zwiedzenie Europy. Reszta w kwocie trzech tysięcy poszła na spłatę długów i zabezpieczenie utrzymania rodzinie przez czas nieobecności jej głowy. Albowiem całkowity dochód z koncertu benefisowego, urządzonego przez zacną panią Kalergis-Muchanową w dniu 25 marca „pod wezwaniem Stanisława Moniuszki” wyniósł imponującą sumę 5000 rubli.
To jednak wyjątkowa kobieta – rozmyślał. Prawdziwa opatrzność! A przy tym doskonała pianistka. Bez tego koncertu byłoby krucho. Ani czym popłacić długów, ani marzyć o wyjeździe. A tak przecież człowiek odetchnie innym powietrzem, coś ujrzy, coś usłyszy i zaczerpnie werwy do dalszej pracy. Bo roboty czeka moc. Trzeba będzie dobrze zakasać rękawy! Cieszę się na Paryż! Zacna Kalergis! Niech jej Bóg da zdrowie! Zmęczyła mnie premiera „Halki”, a przy tym przez kilka miesięcy nie będę oglądać swych wierzycieli. Przecież opatrzność czuwa nade mną i nad moimi!
W tym miejscu uśmiechnął się na wspomnienie niespodzianki, jaką mu zgotowała młodzież wileńska po nieudanej wyprawie po złote runo do Petersburga. Wspomnienia sprzed lat dziewięciu – i smutne, i wesołe. Po powrocie nie zastał ulubionego fortepianu. Zafantowali go i zabrali miejscowi lichwiarze wileńscy.
Wyjeżdża więc do Mińska, może stamtąd uda się wydostać trochę pieniędzy. Ale gdzie tam, wraca z niczym. Patrzy, oczom nie wierzy, fortepian stoi na dawnym miejscu. Co się dzieje? Jakiś cud z jasnego nieba! Rzeczywiście cud, bo cudowne serca młodzieży wileńskiej zdziałały go. Zacne chłopaki urządziły na poczekaniu składkę i wykupiły instrument z rąk lichwiarskich. Jedno z najmilszych wspomnień z mojego życia! Widocznie jeszcze jestem komuś na coś potrzebny. Albo teraz ta opatrznościowa Kalergis! Cieszę się na umówione spotkanie z nią u Liszta w Weimarze!
Te rozmyślania przerwał gwizd lokomotywy. Sapiąc, wtoczył się pociąg wiedeński, mokry i ośnieżony. Z prawdziwą ulgą znalazł się Moniuszko w przedziale kolejowym, mając za towarzysza jakiegoś opasłego pułkownika austriackiego, który, rozwaliwszy się w oknie, zasłonił mu cały widok na nieznaną okolicę. Deszcz ze śniegiem towarzyszył im aż do Krakowa.
Moniuszko odetchnął swobodnie dopiero w pokoju hotelowym. Zajechał do Hotelu Drezdeńskiego. Kazał napalić w piecu i przynieść coś do zjedzenia. Gdy się rozsiadł wygodnie na otomanie, nagle zelektryzował go hejnał z wieży Mariackiej. Uchylił okna i słuchał wzruszony. Znajdował się u stóp wieży strzelającej dumnie w niebo. Ten widok i te dźwięki hejnału targnęły nim! Wyszedł z hotelu i kazał dorożkarzowi jechać na Wawel. A kiedy stanął przed majestatem pamiątek i grobów całych dziejów polskich – dreszcz nim wstrząsnął!
Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak długo stał tak pogrążony w zadumie wśród tych marmurowych sarkofagów królewskich. Wspaniały przepych całej historii polskiej przesunął się przed jego oczyma. Ujrzał tych Łokietków, Kazimierzów Wielkich i Jagiełłów, jak stąpali po komnatach wawelskich. Czuł, że jakieś skrzydła wyrastają mu z ramion, że wszystko zaczyna w nim grać i śpiewać, więc rozprężył miłośnie ramiona i duma rozpierała mu piersi. Był dumny, że jest Polakiem!
W tym momencie uświadomił sobie wielkość swego posłannictwa, uwierzył w nie i z dumnie wzniesioną głową począł schodzić po stopniach świątyni. Zrozumiał, że tam przed chwilą odbyło się jego pasowanie na lirnika swojego narodu. Po chwili zatrzymał się, wrócił do kościoła i klęknąwszy u grobu swego świętego patrona, modlił się gorąco i szeptał:
– Dzięki Ci, Boże, za to, żeś mnie stworzył Polakiem! Dopiero dziś uświadomiłem sobie to z całą jasnością, jak wielki to jest zaszczyt i wyróżnienie! Pozwól mi tylko rozwinąć w całej pełni te wszystkie talenty, którymi mnie obdarowałeś tak szczodrobliwie, a nie zawiodę Twego zaufania. Gdy moją rozdartą na trzy części ojczyznę zapełnię mą pieśnią, wówczas pękną kordony! Dopiero dziś zrozumiałem, po co przyszedłem na świat. Toteż ślubuję w tej chwili uroczyście, że nie tknę się nigdy żadnego innego tematu, prócz polskiego! I choćbym nigdy nie wyszedł poza granice swej ojczyzny, nie będę się czuł pokrzywdzony.
W tym miejscu uczuł na sobie czyjś wzrok. Obejrzał się instynktownie. W odległości kilku kroków stał jakiś dziwny człowiek i uśmiechał się do niego ironicznie… Moniuszko wzdrygnął się. Odwrócił głowę i kończył swe ślubowanie:
– Daj mi, Panie Boże, dożyć tej chwili, ażeby pieśni moje były śpiewane od Bałtyku aż po Karpaty!
Przeżegnał się, wstał i skierował ku wyjściu. W drzwiach kościoła stał ten sam dziwny człowiek z zagadkowym uśmiechem. Był ubrany wedle ostatniej mody i swym wyglądem przypominał Mefista Goethego. Moniuszko wzdrygnął się i przyśpieszył kroku. Nieznajomy wciąż się uśmiechał.
Po upływie trzech tygodni z bijącym sercem dojeżdżał do Weimaru. Tyle sobie obiecywał po tej malutkiej mieścinie, w której mieszkali ongiś Schiller, Goethe, Herder i Wieland. Miał złożyć wizytę wielkiemu Lisztowi, mieszkającemu u swej przyjaciółki księżny Wittgenstein.
Siedząc w wagonie, przebiegał myślą swą dotychczasową twórczość. Przypomniał sobie pierwsze przedstawienie młodzieńczej „Loterii” pod batutą niesłychanie zazdrosnego kapelmistrza Nideckiego, z obsadą naprawdę pierwszorzędną w osobach Troschla, Żółkowskiego i Rivoli, tej niesłychanej grymaśnicy, która mu tyle krwi napsuła obecnie przed premierą „Halki”, domagając się ustawicznych zmian, na które nie mógł się zgodzić. Toteż nie będąc do ostatniej chwili pewnym, czy się Rivoli nie cofnie, trzymał sobie w odwodzie zupełnie przygotowaną uczennicę reżysera Matuszyńskiego. Wysuwał różne pretensje i Dobrski, istny „sławny bęben za górami”, jednak w miarę pracy nad „Halką” oboje swe partie naprawdę pokochali. Ustąpił Dobrskiemu tylko w jednym punkcie, a mianowicie w arii „Szumią jodły”, dokomponowanej zresztą dopiero dla inscenizacji warszawskiej, zmienił pierwotne tempo mazurka na dumkę. I aria zyskała na tym bardzo. Nie należy nigdy być upartym jako kompozytor, gdyż nawet z uwag śpiewaków – zresztą na wskroś egoistycznych – naturalnie o ile mają duże doświadczenie wokalne, można nieraz wiele skorzystać. W ogóle wszystkie muzyczne dodatki warszawskie w stosunku do dawnej partytury wileńskiej udały się nadspodziewanie: i „Kiedy rannym słonkiem”, i klasyczny mazur z pierwszego aktu, i niesłychanie efektowne tańce góralskie, które dzięki wybornemu układowi Turczynowicza zdobyły taki niebywały sukces. A jak się powiodło zastosowanie w tym miejscu rożka angielskiego lub sola na oboju w środkowej części arii „Szumią jodły”. Z tego Koehlera, który objął partię Janusza dopiero na czwartym przedstawieniu, będzie na pewno śpiewak dużej miary. A cóż za okropna męka z tym poprawianiem przeszło tysiąca arkuszy głosów, a na każdej stronicy po kilka omyłek. Codziennie zasiadał do pisania przed 6 rano i pracował aż do 9, gdyż o tej porze zaczynali się schodzić pierwsi przeszkadzający wizytowicze, którzy nic sami nie robiąc, drugim tylko przeszkadzać umieją. Od 11 do 3 próby, potem obiad i dwugodzinna drzemka, a po niej znowu pisanina do późnej nocy. Jak się to wszystko mile wspomina, gdy zostało uwieńczone tak niebywałym sukcesem! Albo ten Robert Wolff, który spadł niby z nieba, ofiarowując gotówką tysiąc rubli za zezwolenie na wydanie całej fortepianowej partytury „Halki”. Z tymi pieniędzmi sypiałem, kładąc je pod poduszkę i budząc się w nocy ze strachem obmacywałem je, czy to sen czy jawa. Jakie to wszystko miłe, kochane i niespodziewane!
W tym miejscu uśmiechnął się na wspomnienie pierwszego wykonania „Halki” siłami amatorskimi przed dziesięcioma laty w Wilnie. Jakie to jednak dziwne – myślał – że akuratnie dziesięć lat przedziela oba te tak bardzo różniące się od siebie wykonania. I jedno, i drugie odbyło się w dniu 1 stycznia. Poczciwi muzycy orkiestrowi, śpiewacy kościelni i kilku amatorów, w łącznej liczbie czterdziestu kilku osób, z rozrzewniającą gorliwością zabrali się do pracy i doprowadzili jednak do rezultatu, że przecież ujrzał swe dzieło na scenie. Pamięta dobrze te nieprawdopodobne męki, które przechodził, a których by się już dzisiaj nie podjął, te siedem mozolnych prób orkiestrowych przy braku niektórych instrumentów. Fagotu ani zapachu, tylko jeden obój, a drugi klarnet tak fałszujący, że wolałby, aby całkiem nie grał. Waltornia arcysłaba, „trąby” jeszcze słabsze, za to puzon grzmiał za wszystkich. Kotły były doskonałe, ale nie było wcale kotlisty... Ha, ha!
A ten dyletantyzm i niezaradność wokalna śpiewaków... Jednak wszystko uratował kochany Bonoldi, syn jednego z najsławniejszych śpiewaków z czasów Rossiniego, który wyuczył solistów, chóry i sam śpiewał przepięknym barytonem partię Jontka. Bez jego braterskiego współudziału byłoby przedstawienie do skutku nie doszło i tego kochanemu Bonoldiemu nigdy nie zapomnę. A te dwieście kilkadziesiąt rubli, które pozostały na czysto, to był przecież na ówczesną mizerię finansową sukurs nie lada. Jednak prawda, przecież Bonoldi to uczeń Liszta, którego niebawem poznam, ciekawym czy też go jeszcze pamięta? Z tych rozmyślań wyrwało go nagle wołanie konduktora: Weimar! Chwycił swój bagaż podróżny i śpiesznie wysiadł.
Następnego dnia w południe wstępował w towarzystwie pani Kalergis na schody pałacu księżny Wittgenstein. Lokaj, który otworzył drzwi do pałacu, zrobił na Moniuszce wrażenie bardzo niemiłe. Pewnie mnie tu spotka jakaś przykrość – pomyślał. Lecz gdzie ja tę twarz już widziałem? I nagle błysk jasnowidzenia. Wszak tak samo wyglądał ów mężczyzna, który się do mnie uśmiechał przy wyjściu z katedry na Wawelu. Jednak cóż by ten tu robił?...
Przywitała ich dość wyniośle baba szkaradna i złośliwa, która na Moniuszce zrobiła tak fatalne wrażenie, że milczał jak zaklęty, przysłuchując się tylko rozmowie obu pań, stanowiących najjaskrawszy kontrast zarówno pod względem form towarzyskich, jak i urody. Pani Kalergis, z domu hrabianka Nesselrode, urodzona z Górskiej, odznaczała się nie tylko świetnością urody, talentów i wychowania, lecz nadto z całej jej postaci promieniowała uczynność i dobroć. Księżna Wittgenstein, z domu Iwanowska, również Polka, była uosobieniem brzydoty, złośliwości i złych manier towarzyskich.
A to sobie wyszukał Liszt ładną Beatrycze! – pomyślał Moniuszko, rozczarowany w najwyższym stopniu pierwszym fatalnym wrażeniem. Przecież to istna wiedźma, drugi tom Wietanowej (najnieznośniejszej baby z całego grodu Giedyminowego!).
– Przyszłam zaprezentować państwu pana Moniuszkę, którego opera „Halka” odniosła przed pięcioma miesiącami w Warszawie niebywały sukces – powiedziała Kalergis z uprzejmym i dobrym uśmiechem. Moniuszko spłonął, spuścił oczy w dół i skłonił się grzecznie z fotela. Księżna uśmiechnęła się ironicznie.
– Cóż za dziwaczny tytuł – rzekła. – To chyba jakaś wiejska dziewka...
Kalergis poczerwieniała, jednak pokrywając uśmiechem irytację powiedziała:
– Istotnie, bohaterka pana Moniuszki jest dziewczyną z ludu, jednak...
– Fe! jak można wprowadzać do opery dziewki od krów! – żachnęła się księżna. – Któż to będzie chodzić na takie opery, chyba same parobki!
Zarechotała złośliwie i nieprzyjemnie. Moniuszko byłby najchętniej uciekł lub zapadł się pod ziemię. Od powstania powstrzymywało go wyborne wychowanie, którego zasady wyniósł z domu. Więc zagryzł tylko wąskie usta i milczał. Wstyd mu było za tę polską arystokratkę. Jeżeli był już od dawna szczerym demokratą, czego dał najlepszy dowód, zasiadając jako dwudziestokilkuletni młodzieniec do libretta „Halki”, to ta chwila zadecydowała na całe życie o jego przekonaniach demokratycznych. A to przeklęta wiedźma! – pomyślał. Ładna arystokratka!... Tę fatalną scenę przerwało szczęśliwie wejście Liszta.
Szedł krokiem posuwistym, długie włosy spływały mu na ramiona, a usta opromieniał uśmiech wytwornego artysty i człowieka. Przywitał się uniżenie z panią Kalergis, nie zapominając o wyrażeniu hołdu jej urodzie i wspaniałej toalecie, a Moniuszkę długo ściskał serdecznie za rękę, gratulując mu ostatniego sukcesu kompozytorskiego, o którym doszły go już wieści. Rozmowa potoczyła się w języku francuskim, a księżna, usłyszawszy pochwały „Halki”, wstała i zaczęła suwać się po pokoju, głośno mówiąc i wszystkim przerywając. Krytykowała wszystko i wszystkich, a Liszt bronił napadanych.
Tę okropną atmosferę przerwał na szczęście lokaj, który poprosił do stołu. Moniuszce przypadło w udziale miejsce między panią Kalergis a bardzo sympatycznym rodakiem, Stanisławem Ernstem, warszawianinem, który wyjechał z kraju przed kilkunastu laty i był jednym z dyrygentów opery weimarskiej. Ernst informował Moniuszkę o najnowszym ruchu muzycznym i od razu przypadł mu do serca. Księżna, zajęta rolą gospodyni i siedząca dość daleko, nie mogła się wtrącać do rozmowy, która dzięki temu potoczyła się swobodnie w języku polskim. Ernst mówił z zapałem o reformach Wagnera, twierdząc, że sprowadzą one całkowity przewrót w twórczości operowej. Piękne jego oczy muzyka-filozofa gorzały ogniem szczerego entuzjazmu. Moniuszko słuchał z najżywszym zainteresowaniem, twierdząc, że żadnej opery Wagnera nie słyszał, a zna tylko z lektury jego trzytomową rozprawę pt. „Opera i dramat”. W tym miejscu wtrącił się do rozmowy Liszt, prosząc by mu przetłumaczono o co chodzi. Ernst poinformował go w języku niemieckim, że Moniuszko nie zna ze sceny żadnej opery Wagnera. Liszt roześmiał się.
– Są opery, których sam Wagner jeszcze nie słyszał. Na przykład „Lohengrina” ja pierwszy wprowadziłem na scenę w Weimarze przed ośmioma laty. Wagner nie słyszał go po dziś dzień i ukuł nawet z tego dowcip, że jest jedynym Niemcem, który nie zna jeszcze „Lohengrina”...
Po tych słowach zmienił temat i zwrócił się z czymś do pani Kalergis. Moniuszko z Ernstem wrócili do przerwanego tematu o reformach Wagnera.
– Uważam go za zbawiciela naszej muzyki dramatycznej – mówił Moniuszko – a jego teorię, tego, panie, za objaw, za objaw jasnowidzenia. Czy i o ile potrafi swe genialne myśli zrealizować muzycznie, tego oceniać, oceniać nie mogę, nie znając, tego, panie, dotychczasowej jego twórczości.
Rozmowa zeszła na „Halkę”, którą Ernst interesował się bardzo. Moniuszko opowiedział mu w krótkości jej treść.
– Toż to pomysł wprost rewolucyjny! – entuzjazmował się Ernst – Jak na nasze zacofanie społeczne niesłychany!
Tym wykrzyknikiem zobowiązał sobie Moniuszkę na całe życie. Spojrzał na niego swymi dobrymi oczami prawie z miłością i zaczął mówić:
– Bo widzi pan, za cel, za cel mojego życia obrałem sobie, tego, panie, podniesienie kultury pieśniarstwa polskiego na tle narodowym. Chodziło mi bowiem pierwotnie nie o zawładnięcie estradą koncertową, ani gustami, tego, panie, śpiewaków wirtuozów, ale tych, ale tych amatorów, tych dilettanti, na których fortepianach leżały dotąd włoskie lub francuskie romanse. Obecnie chciałbym, chciałbym jednak podciągnąć społeczeństwo do moich, tego, panie, ideałów artystycznych, działając pedagogicznie i postępując krok za krokiem. Najpierw, najpierw należy cały naród rozśpiewać i rozmiłować w pieśni, a dopiero potem, dopiero potem można myśleć o reformach operowych. Tak, drogi panie. Operę polską trzeba, tego, panie, przede wszystkim stworzyć, bo jej jeszcze nie ma. I stąd zrodziła się moja „Halka”. Gdy jej, gdy jej piosenki podbiją całą Polskę i będą wszędzie śpiewane, odejdę, odejdę w spokoju, uważając swą misję za spełnioną i robiąc miejsce innym, tak innym, którzy może, może potrafią ideom Wagnera nadać konkretne kształty.
Ernstowi oczy zaszkliły się. Wyciągnął dłoń do Moniuszki.
– Dozwól mi pan być swym przyjacielem! Wracam do kraju!
Śniadanie skończyło się. Powstano od stołu. W salonie Liszt zasiadł do fortepianu i w dowód szczególniejszych względów dla gościa odegrał jego dwa polonezy, mazura z „Halki”, a na zakończenie na cztery ręce z panią Kalergis „Tańce góralskie”.
Nadeszła wreszcie chwila pożegnania. Moniuszko dziękował serdecznie miłemu gospodarzowi za zaszczyt wyrządzony mu odegraniem jego ostatnich kompozycji.
– Cała przyjemność pozostała przy mnie – odpowiedział Liszt uprzejmie – zwłaszcza, że pańska muzyka jest owocem szczerego natchnienia. A przy tym jest inna od muzyki mojego przyjaciela Chopina. Namuzykowaliśmy się z nim sporo.
Moniuszko skłonił się nisko i zapytał:
– A czy, a czy maestro pamięta jeszcze swego byłego ucznia Bonoldiego? Był pierwszym, pierwszym wykonawcą partii mojego bohatera Jontka przed dziesięcioma laty w Wilnie. Dopiero obecnie przerobiłem go dla Warszawy na tenora.
Liszt zamyślił się.
– Bonoldi... Bonoldi – tak, tak, pamiętam, miał wcale ładny baryton.
W kilka dni później znalazł się Moniuszko w Paryżu i zamieszkał przy rue Grammont nr 22. Piekielny upał dochodził do 40 stopni. Pewnego dnia wydobył z walizy libretto Bogusławskiego, pozamykał w mieszkaniu wszystkie okiennice, pozaświecał kandelabry, rozłożył swe małe podróżne biureczko, z którym nigdy nie rozstawał się, położył na nim arkusz papieru nutowego i wypisał na stronie pierwszej:
„‘Flisy’ – główne osoby: Rivoli, Dobrski, Troszel i Żółkowski”. Obsada już jest, brak tylko jeszcze muzyki – zaśmiał się sam do siebie. – Ale to się zrobi.
Przez cztery dni mieszkania ani na krok nie opuszczał, okiennic nie otwierał, zmieniając tylko wypalone świece w kandelabrach, aż cała opera w szkicach była gotowa.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.