Ks. prof. Waldemar Chrostowski: Żeby ludzi zmienić i nimi rządzić, to trzeba ich najpierw zepsuć i obalić najważniejsze autorytety

Nasi autorzy

Ks. prof. Waldemar Chrostowski: Żeby ludzi zmienić i nimi rządzić, to trzeba ich najpierw zepsuć i obalić najważniejsze autorytety

Ks. prof. Waldemar Chrostowski – wybitny teolog i biblista, specjalista w dziedzinie egzegezy Starego Testamentu i relacji między Kościołem a judaizmem. Fot. Michał Klag Ks. prof. Waldemar Chrostowski – wybitny teolog i biblista, specjalista w dziedzinie egzegezy Starego Testamentu i relacji między Kościołem a judaizmem. Fot. Michał Klag

Każdą refleksję nad synodalnością trzeba rozpoczynać od przypomnienia chrześcijańskiego wyznania wiary, którego jeden z artykułów dotyczy Kościoła: „Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”. To jest fundament. Nigdy zatem dość refleksji nad tym, co, mimo wielu podziałów, znaczy „jeden Kościół”; co, mimo grzechów nas wszystkich, znaczy „święty Kościół”; co, mimo tego, iż są całe połacie świata, które nie zostały jeszcze objęte ewangelizacją albo które odchodzą od Ewangelii, znaczy „powszechny Kościół”; i wreszcie co, po dwudziestu wiekach i wbrew wszelkiemu nowinkarstwu, znaczy „apostolski Kościół”. Te pytania są niezwykle ważne, bo dotyczą naszej tożsamości i naszych korzeni, a także więzi z tymi naszymi ojcami w wierze, którzy żyli dwa tysiące lat temu.

*

Od pewnego czasu zamiast tych pytań proponuje się nam refleksję nad Kościołem „synodalnym”. Jest to określenie nowe, które ukształtowało się w ostatnich kilku latach i staje się coraz bardziej powszechne i popularne. Nie do końca jednak wiadomo, jak je rozumieć i co z nim zrobić. Kojarzy mi się ono z dwoma innymi określeniami, a mianowicie „Kościół przedsoborowy” i „Kościół posoborowy”. Cezurę stanowi II Sobór Watykański, który obradował w latach 1962–1965. Często wygląda na to, że „Kościół przedsoborowy” to ten, który istniał przez prawie 1900 lat, a w jego miejsce wyłonił się „Kościół posoborowy”. Nie sposób ominąć kwestii, czy i na ile istnieje ciągłość „Kościoła posoborowego” z „przedsoborowym”, bo oczywiście ona istnieje, oraz na czym polega nowość „Kościoła posoborowego”, a w jej kontekście na czym polega brak jego ciągłości z „Kościołem przedsoborowym”.

Zamiast szczegółowej analizy tych kwestii przypomnę diagnozę postawioną przez kardynała Josepha Ratzingera – Benedykta XVI, który w sposób bardzo głęboki i trafny ujął istotę sprawy. Mówił i pisał, że właściwie jakby wydarzyły się dwa sobory – „sobór ojców” i „sobór mediów”. „Sobór ojców” – tych, którzy brali udział w Vaticanum II, debatowali, dyskutowali i dochodzili do wspólnych konkluzji – znamy go z archiwum soborowego i dokumentów, które do tej pory ukazują się w różnych językach. Siłą rzeczy są przeznaczone dla wąskiej grupy odbiorców, którzy powinni je upowszechniać i objaśniać.

Znacznie bardziej upowszechnił się i utrwalił medialny wizerunek Soboru Watykańskiego II. Problem w tym, że jest on zupełnie odmienny od przebiegu i treści soboru, który odbywał się w watykańskiej Bazylice św. Piotra. To, o czym rozprawiano na soborze, i niemal wszystko, co się tam działo, wierni i społeczeństwo poznawali nie od ojców soborowych, lecz od dziennikarzy i publicystów. To zjawisko dominuje w Kościele i wokół Kościoła w całym okresie posoborowym, dziś także. Przekaz dotyczący życia Kościoła oraz spraw wiary, teologii i moralności został zdominowany przez doniesienia medialne, które najczęściej mają niewiele wspólnego z faktami, natomiast usiłują nowe fakty kreować, tzw. fakty medialne.

To samo dotyczy synodu i synodalności, aczkolwiek dzisiaj sprawy poszły znacznie dalej niż kilkadziesiąt lat temu. W tym miejscu trzeba wyjaśnić, że sobór powszechny to zebranie biskupów całego świata, którzy obradują nad stanem wiary i ustanowieniem nowych, zaktualizowanych, praw kościelnych. Znana i przyjęta jest też praktyka synodu diecezjalnego jako zebrania przedstawicieli duchowieństwa i wiernych świeckich służących radą biskupowi. Natomiast synod biskupów to instytucja stosunkowo nowa, zapoczątkowana przez Pawła VI (1962–1978) i pomyślana jako ciało doradcze papieża.

Kilkadziesiąt lat temu nośnikiem informacji o świecie i życiu Kościoła były przede wszystkim prasa, radio i częściowo rodząca się wtedy, w latach 1960., telewizja; w wielu krajach jej jeszcze nie było, gdzie indziej, tak jak w Polsce, znajdowała się w powijakach. Obecnie mamy do dyspozycji absolutnie niewspółmierne do tamtych środki przekazu, wśród nich nie tylko potężnie rozbudowaną telewizję, lecz także internet i media społecznościowe. Obieg informacji i ich skutki są zupełnie inne niż kilkadziesiąt lat temu.

Dotyczy to również obecnego synodu. To, co dzieje się na synodzie i wokół niego, znamy właściwie tylko z doniesień medialnych. Jednak i wtedy, gdy chcemy bezpośrednio posłuchać tego, co mają do powiedzenia uczestnicy tego synodu, to szczerze mówiąc natrafiamy na niemały problem. Synod, a właściwie jego finalna część, odbył się w październiku tego roku w Rzymie; z Polski wzięło w nim udział kilka osób. Gdy po powrocie do kraju dzieliły się one swoimi przeżyciami z obrad, swoją wiedzą i rozeznaniem, okazało się, że wiadomości i refleksje, które przekazywał abp Stanisław Gądecki, metropolita poznański i przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, były pod wieloma względami zupełnie inne niż to, o czym mówił metropolita łódzki, nowo mianowany kardynał Grzegorz Ryś. Czasami miałem wrażenie, że ich opinie dotyczą nie jednego, lecz dwóch synodów, które odbyły się w dwóch różnych miejscach i w różnym czasie. Nasuwa się pytanie: który z tych obrazów jest prawdziwy i zasługuje na uwagę?

Pod koniec listopada, w związku z kolejną edycją Nagrody Ratzingera, byłem w Rzymie i postawiłem to pytanie w wąskim gronie księży, którym te sprawy są drogie i bliskie. Jeden z uczestników rozmowy powiedział, że skoro mamy do czynienia z dwoma wizerunkami synodu, to właśnie na tym polega synodalność, która ma łączyć rozmaite perspektywy. Rozmaite – tak, ale jeżeli są one zupełnie rozbieżne i idą w całkowicie innych kierunkach, to jednak problem istnieje i nie wolno go lekceważyć.

**

Czym zatem jest synodalność? Zgodnie z etymologią, „synodalność” ma związek ze słowem „synod”, ono zaś wywodzi się z języka greckiego: „hodos” znaczy „droga”, „ulica”. W Grecji na tabliczkach z nazwami ulic widnieją napisy np. „Hodos hagiou Paulou”, czyli „Droga/Ulica św. Pawła” oraz tysiące innych dopowiedzeń. Do rzeczownika „hodos” został dodany przedrostek „syn”, czyli „razem”, „wspólnie”, i tak powstało „syn-

(h)odos”, czyli „wspólna droga”, a także „wspólne wędrowanie”.

Powiedzmy jasno: droga ma wtedy sens, kiedy skutecznie prowadzi do konkretnego celu, a wędrowanie ma sens, kiedy pozwala ów cel osiągnąć. Nie chodzi więc o to, żeby zbierać się razem i iść nie wiedząc dokąd ani gdzie, bo wnet zapanuje bałagan i dezorientacja, a w końcu apatia i zniechęcenie.

W nawiązaniu do synodu przywoływany jest biblijny obraz wędrujących Izraelitów, którzy wyszli z Egiptu, o czym opowiadają pierwsze księgi Starego Testamentu. Mówi się, że współczesny Kościół przebywa podobną drogę i odbywa podobną wędrówkę. Tyle tylko, że podczas tamtego wędrowania gromada hebrajskich niewolników, którzy tak naprawdę nie wiedzieli, kim są, przeobraziła się w świadomy własnej tożsamości naród Izraela. Ich wędrowanie miało sens i przyniosło nową jakość. Trzeba zatem postawić pytanie: czy współczesne wędrowanie Kościoła i synodalność wyzwalają w Kościele rzeczywiście nową jakość, przenosząc życie wiernych na wyższy poziom niż ten, jaki istniał do tej pory? Czy Kościół staje się lepszy, mocniejszy w wierze, skuteczniejszy w konfrontacji ze światem, w którym powinien się zmagać z potężną i narastającą falą antyewangelizacji?

Druga sprawa: Izraelici wędrowali, mając przed sobą określony cel, czyli wejście do ziemi obiecanej patriarchom, i do tego celu konsekwentnie zmierzali. Co jest celem Kościoła? Dlaczego Kościół istnieje i jest potrzebny? Otóż Kościół istnieje i jest potrzebny w dwóch wymiarach. Jeden to wymiar horyzontalny, poziomy, który buduje wspólnotę, promuje i mnoży dzieła dobroczynne oraz ofiarność, pomaganie chorym, opiekę nad potrzebującymi, migrantami itd. W wielu tych dziedzinach nadążamy nieraz za tym, co dzieje się w świecie świeckim. Ale Kościół nie może być kolejną agendą ONZ, FAO albo jeszcze jedną Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy, która ogranicza swoją działalność do wymiaru poziomego. On jest potrzebny, wręcz konieczny, mamy jednak świadomość, że jako Kościół nie jesteśmy w tej charytatywnej dziedzinie sami i nie tylko my to robimy.

Fundamentalny wymiar Kościoła ma charakter wertykalny, pionowy. Ważne jest, by chrześcijanin rozglądał się dookoła i widział potrzeby innych ludzi, respektował je i wychodził im naprzeciw, ale naszą motywacją jest nie tylko litość, miłosierdzie czy współczucie, bo na to wszystko stać, a przynajmniej powinno być stać, każdego innego człowieka. Motywację chrześcijanina stanowi wiara w Boga, ale i to jeszcze nie koniec, bo ludzie są religijni na rozmaite sposoby. To, co na przykład dzieje się w Palestynie i w Gazie, woła o pomstę do nieba; chociaż wyznawcy judaizmu i muzułmanie wierzą w jednego Boga, są śmiertelnie skłóceni między sobą i zawzięcie walczą ze sobą – jakoby w imię religijnych celów.

Specyfika wiary chrześcijańskiej polega na tym, że wyznając jedynego Boga, wyznajemy, że Bóg jest Ojcem i Synem, i Duchem Świętym. Wyznajemy prawdę o Bogu, który dla nas i dla naszego zbawienia stał się człowiekiem. To jest zasadnicza treść naszego wyznania wiary i naszego wędrowania. Jeżeli w tym świetle chcemy oceniać synod, synodalność i inicjatywy synodalne, to musimy rzetelnie diagnozować, czy i na ile wychodzą one naprzeciw temu, co specyficznie chrześcijańskie. Czy przybliżają nas do Boga, który objawił Siebie w Jezusie Chrystusie?

Tymczasem nie sposób uniknąć wrażenia, że znaczna część obrad synodalnych przeobraża się w ugładzone towarzyskie spotkania, które mają łączyć katolików z chrześcijanami innych wyznań, z wierzącymi innych religii, a nawet z ateistami. Zupełnie nie rozumiem takich sytuacji, w których unika się – a przecież się unika – wypowiadania wyznania „Jezus Chrystus” dlatego, żeby kogoś nie obrazić czy nie dotknąć, bo powinniśmy być „inkluzywni”. A czy „inkluzywność”, która deklaruje obejmowanie każdego, obejmuje również i nas, jeżeli w kontekście synodu nie możemy wyrazić w pełni swojej wiary i wynikających z niej zobowiązań moralnych?

Mając na względzie model wędrującego Izraela, trzeba podkreślić, że wędrujący Izrael nie był rozgadany, rozdygotany, wiecznie dyskutujący pomiędzy sobą. Owszem, buntował się i błądził, ale jedno miał zawsze – przywódcę. Był Mojżesz i był Aaron, zaś w krytycznych sytuacjach to oni stanowili punkt odniesienia i po ich decyzji dalszych dyskusji i polemik już nie było. To oni rozstrzygali, nadawali kierunek i treść wspólnemu wędrowaniu ludu Bożego wybrania. Jeżeli synod, czy jakiekolwiek kościelne wydarzenie, ma rzeczywiście przynieść błogosławione owoce i doprowadzić do celu, to musi istnieć prawdziwe przywództwo. Musi być ten, kto prowadzi, bo wie, dokąd prowadzi. Nie jest przecież tak, że wszyscy wiedzą to samo i każdy głos w sprawach wiary i moralności jest tak samo ważny.

Kościół i wiara w Boga to nie kwestia demokracji, takiej jak w systemie politycznym, gdzie głos profesora i kogoś przypadkowego z ulicy liczy się jednakowo. W sprawach wiary i moralności tak nie jest, a w każdym razie tak być nie może, bo w żadnym wypadku nie są one pochodną statystyki. Gdyby 99 procent wiernych opowiedziało się przeciwko Bożemu przykazaniu, to należałoby powiedzieć, że potrzebna jest ich naprawa, czyli nawrócenie, a nie pójście w kierunku wskazanym przez tę większość. Wymiar przywództwa, zdecydowania i stanowczości jest w moim przekonaniu niezbędnym warunkiem powodzenia synodu.

My, Polacy, wiemy dobrze, co znaczy mieć przywódcę. Takim przywódcą był kardynał Stefan Wyszyński, Prymas Polski. W okresie II Soboru Watykańskiego i posoborowym wywierano na Prymasa niewybredne naciski, donoszono na niego do Watykanu, wysyłano delegacje, że nie nadaje się do prowadzenia Kościoła, bo jest za mało posoborowy itp. On jednak swoje wiedział i powiedział prostą prawdę, którą zawsze musimy mieć w pamięci, tę mianowicie, że kształt Kościoła i jego przyszłość nie są wyznaczane przez tzw. intelektualistów, którzy zbyt często użyczają swojego rozumu na usługi doraźnej polityki. Są wyznaczane przez proste wiejskie kobiety, które pod kapliczką i pod krzyżem wypraszają na kolanach wiarę dla swoich mężów i dzieci. Te słowa kardynała Wyszyńskiego zostały w Kościele zapomniane, ale doskonale znają je współcześni ideolodzy antykatoliccy. Dlatego ich uderzenie idzie właśnie w kobiety i dziewczęta, a także w rodzinę. Jeżeli uda im się zepsuć polskie kobiety i dziewczęta, to przyszłość Kościoła w naszej Ojczyźnie widzę w ciemnych barwach.

Nieprzypadkowo tak się dzieje, bo kobiety są u nas sercem Kościoła, zatem ideologiczne ataki idą w ich kierunku. W tym samym kierunku idzie też niszczenie autorytetu św. Jana Pawła II. Nie od dzisiaj wiadomo, że aby ludzi zmienić i nimi rządzić, to trzeba ich zepsuć i obalić najważniejsze autorytety. Wierni pozbawieni autorytetów są skazani na zamęt, a zamęt jest największym wrogiem prawdy.

Jeżeli chcemy uczciwie przeprowadzić i przeżyć synod, to aby mógł on przynieść dobre owoce, nie powinniśmy pomijać tych tematów. Każdy z nich ma przełożenie na kształt Kościoła, na jego przyszłość, a przede wszystkim na wiarę tych, którzy do Kościoła należą. Mam wrażenie, że wielu uczestników synodu zachęca, żeby pozyskiwać ludzi, którzy są na obrzeżach, którzy są na zewnątrz, którzy są zagubieni, którzy odeszli od wiary i Kościoła. To ważne, ale czy widzimy i dokładamy należytych starań, żeby zadbać o tych wiernych, którzy są w Kościele i nigdy od niego nie odeszli? Czy naprawdę dokładamy starań, żeby dać im zdrowy pokarm wiary i moralności, powiedzieć: jesteście na dobrej drodze, trwajcie na niej i bądźcie jej wierni? Aby tak się stało, potrzebna jest mężna wiara tych, którzy przewodzą synodalnym spotkaniom i obradom, pozbawiona lęku względem rozmaitych odmian politycznej poprawności.

I jest jeszcze jeden aspekt obrazu Izraelitów wędrujących do ziemi obiecanej patriarchom. Wiemy, że ci, którzy wyszli z Egiptu, nie osiągnęli celu, bo całe to pokolenie wymarło na pustyni. Urodzeni jako niewolnicy, nie nadawali się do wolności. Może więc jest tak, że i my przechodzimy pewien kryzys, że rodzi się nowe pokolenie, początkowo liczebnie mniejsze, lecz jakościowo inne i dlatego znaczące. Staliśmy się leniwi i za mało od siebie wymagamy.

W wiejskiej parafii, w której w latach 1970. byłem diakonem, wiosną i latem dziewczyny przychodziły do kościoła boso albo w codziennych, roboczych butach. Droga była daleka, błotnista albo pełna kurzu. Przed wejściem do kościoła myły stopy z błota i kurzu, po czym zakładały buty odświętne. Te czasy, dzięki Bogu, mamy za sobą, ale chodzi mi o pewien obraz nas samych. Żebyśmy w Kościele trwali i się rozwijali, trzeba, aby ci, którzy są pasterzami, czegoś od nas wymagali. Nie chodzi o zwalnianie z kolejnych obowiązków, udzielanie różnych dyspens i wychodzenie naprzeciw każdemu, kto niewiele od siebie wymaga. Dopiero wtedy, gdy będzie się od nas wymagać, okaże się, jaka jest głębia naszej wiary. Przyszłość Kościoła zależy w dużej mierze od tych, którzy chcą z siebie dać więcej, a jest ich naprawdę wielu – trzeba im stwarzać szanse.

I jeszcze jedno, zapewne najważniejsze: jak wspomniałem, Izraelici mieli przywódców Mojżesza i Aarona, ale ci dwaj nie polegali wyłącznie na sobie, polegali na Bogu i w krytycznych chwilach uciekali się do modlitwy. Rozmawiali nie z ludźmi, bo co ludzie myślą, to z grubsza wiadomo, lecz z Bogiem. Umocnieni przez Niego wracali do ludu i ukazywali mu Bożą drogę życia. Nie wypadkową ludzkich debat, opinii, sondaży i uzgodnień, lecz to, co pochodziło od Boga. Trzon synodu powinna stanowić modlitwa, ponieważ to ona sprawia, że ci, którzy przewodzą Kościołowi, mogą wiarygodnie powtórzyć: „Karmię was tym, czym sam żyję”.

***

W latach 1980., w czasach Związku Sowieckiego, gruziński reżyser Tengiz Abuładze (1924–1994) nakręcił film, którego rosyjski tytuł brzmi „Pokajanie”, po polsku „Pokuta” – można bez trudu znaleźć go w internecie na YouTubie. Ten film przeleżał parę lat i nie był pokazywany, i dopiero Eduard Szewardnadze, który był Gruzinem i miał w dawnym Związku Sowieckim sporo do powiedzenia, zadbał o to, żeby ujrzał światło dzienne. Przypomnę tylko końcową scenę. Kobieta, która jako młoda dziewczyna została zabrana na Syberię, zapamiętała z dzieciństwa, że w jej rodzinnej miejscowości była cerkiew, w której się modliła jako dziecko. Gdy wróciła z wygnania, nie mogła jej odnaleźć, ponieważ ta cerkiew została zburzona, a na jej miejscu wybudowano willę dla komunistycznego dygnitarza. Po cerkwi nie było żadnego śladu. Idąc znaną sobie ulicą, sybiraczka szukała cerkwi, która była świątynią jej dzieciństwa. Na końcu ulicy z willi komunistycznego dygnitarza wyłoniła się młoda kobieta, którą zapytała: „Gdzie tu jest kościół?”. „Tu nie ma żadnego kościoła!” – usłyszała. „Tu był kościół, bo to jest ulica, która do niego prowadziła” – upierała się kobieta. „Nie, tu nie ma żadnego kościoła!” – usłyszała raz jeszcze. Zamilkła, po czym powiedziała: „To po co komu droga, która nie prowadzi do świątyni?”.

Po co komu droga, która nie prowadzi do Boga? To pytanie dotyczy zarówno synodu, jak i całego naszego życia oraz tego, co w naszym życiu zawsze powinno być najważniejsze. Możemy żyć długo, bogato i zasobnie, ale prawdopodobnie ci, którzy żyją długo, bogato i zasobnie, czują mocniej, że życie jest krótkie. To, co dzieje się we współczesnym Kościele, także synod, ma wartość tylko wtedy, gdy prowadzi nas do Boga. W przeciwnym wypadku byłby ślepą uliczką, w której na miejscu wiary Kościoła rozpanoszy się ideologia odbierająca człowiekowi Boga. Świat bez Boga jest nieludzki, bo zabiera to, czego człowiek najbardziej potrzebuje: nadzieję na życie z Bogiem. W jej świetle najbardziej istotne staje się pytanie nie jak przeżyć, lecz jak żyć.

Artykuł ukazał się w grudniowym numerze miesięcznika "Wpis".

Przymierze z Bogiem. Obrazy Kościoła w Piśmie Świętym

Przymierze z Bogiem. Obrazy Kościoła w Piśmie Świętym

ks. Waldemar Chrostowski

Czyż nie jest to bardzo trafny komentarz do naszych czasów: „Wszystko wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. Wszystko wolno, ale nie wszystko buduje”. Te słowa napisał blisko dwa tysiące lat temu św. Paweł Apostoł – nic nie straciły na aktualności. Tak samo zresztą jak i całe nauczanie Chrystusa, którego dziełem jest nasz Kościół.

 

 

 

 

 

 

 

Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.