Szafę cenzora wypełniały tysiące stron instrukcji. „W komunizmie nie istniało coś takiego jak zatrucie środowiska, to był przypadek Zachodu, nie nasz”
Zezwolenie z 22 grudnia 1954 r. na wydawanie czasopisma – tygodnika „Głos Krośnieński”. Dokument podpisany przez ówczesnego szefa GUKPPiW Mariana Mikołajczyka. Fot. Marian Mikołajczyk - Zasoby prywatne, CC BY-SA 4.0, via Wikimedia Commons. 5 lipca 1946 roku Krajowa Rada Narodowa dekretem powołała Urząd Kontroli Prasy, choć ten de facto już istniał, ale umieściła go w strukturach aparatu represji. W tym samym gmachu, w którym planowano tortury i zgadzano się na wyrywanie paznokci polskim partyzantom, opracowywano też instrukcje wyrywania duszy z ludzkich umysłów. Dokumenty, na podstawie których działała kontrola, były coraz uważniejsze i coraz bardziej precyzyjne. Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk funkcjonował przez 35 lat w oparciu o wydany w 1946 roku dekret władz PRL-u. Określono w nim pięć przypadków, kiedy cenzor powinien ingerować w treść. Były to sytuacje, gdy autor: godził w ustrój państwa polskiego, ujawniał tajemnice państwowe, naruszał międzynarodowe stosunki państwa, naruszał prawa lub dobre obyczaje oraz wprowadzał w błąd opinię publiczną przez podawanie wiadomości niezgodnych z rzeczywistością.
W praktyce te pięć punktów – zwłaszcza pierwszy i ostatni, obejmowały bardzo szeroki zakres rzeczywistości. Godzeniem w ustrój było pisanie o nieudolności zarządzania, błędach w produkcji, niewydajnej gospodarce, spóźniających się pociągach. Wiele z tych zwykłych opisów uderzało przecież w samą istotę nieudolnego, pełnego zaniedbań i bylejakości socjalizmu. Antoni Gąsiorowski, historyk mediewista, wspominał, że zagrożeniem dla ustroju państwa w jego pracach nad średniowieczem i okresem wczesnonowożytnym okazała się struktura administracyjna Polski sprzed… 500 lat: „Pamiętam konieczność usuwania po 1975 r., po likwidacji w Polsce podziałów powiatowych, określenia ‘powiat’ z maszynopisów WSB: nikt z jego bohaterów nie urodził się (w XX, XIX czy XVIII w.) w żadnym powiecie, a tylko ‘koło’ lub ‘pod’ większą powiatową miejscowością”. Skoro nawet taki Aleksander Hilary Połubiński (1626–1679), siedemnastowieczny szlachcic z prowincji, jako marszałek powiatu słonimskiego z litewskiego województwa nowogródzkiego stanowił zagrożenie dla ustroju PRL-u, to aż prosi się, by zapytać, co nie stanowiło takiego zagrożenia.
Cenzura komunistyczna z każdym rokiem coraz bardziej się profesjonalizowała. Przede wszystkim bardzo sprawdził się system cenzora jeszcze nie z urzędu, ale z redakcji – gazety czy wydawnictwa, a więc główny redaktor czy dyrektor placówki. Najpierw więc byli to ludzie druku, którzy zdążyli już awansować, czyli przejść przez kilka szczebli socjalistycznej rzeczywistości i propagandy, i sami zaczęli rozumieć, co cenzor przepuści, a co wytnie. Ten podział ról na cenzora wewnątrzredakcyjnego i zewnętrznego – z siedziby przy ulicy Mysiej w Warszawie, dawał komunistycznemu reżimowi szereg korzyści. Przede wszystkim miażdżąca większość autorów, choć wiedziała, że jest cenzurowana, nigdy nie widziała na własne oczy urzędnika z Mysiej w Warszawie lub w oddziałach wojewódzkich urzędów cenzorskich. To naczelny redaktor lub kierownicy działów cięli, kazali poprawiać, dopisywali, a potem sami chodzili na konsultacje do Biura Kontroli. W rzadkich przypadkach wzywano do biura samego autora, dzięki temu więc zakon cenzorów pozostawał w cieniu. Nie były to już czasy XIX-wiecznych stróżów słowa, którzy dumnie podawali na wizytówkach, gdzie pracują. PRL udawał demokrację i dbał o pozory wolności, chociaż urzędy cenzorskie funkcjonowały jawnie i ulokowane były w dobrych punktach miast.
„Natomiast można było – opowiada prezes Białego Kruka Leszek Sosnowski, który na początku lat 70. ubiegłego wieku pracował w ‘Gazecie Krakowskiej’ – porozmawiać z cenzorem, który był na miejscu, w redakcji, choć miał oczywiście dobrze zamknięte osobne biuro. W ‘Gazecie’ taki był. Przyniosłem pewnego razu do redakcji zdawało mi się zupełnie apolityczną, a pożyteczną informację o tym, że spółdzielnia mleczarska bodajże w Skale koło Krakowa zatruwa jakimiś ściekami pobliską rzekę, po której teraz pływały ryby do góry brzuchami. Artykulik ten znajdujący się już w drukarni zdjęła cenzura. Oburzyłem się; młody byłem, jeszcze nie za bardzo poznałem mechanizmy funkcjonowania systemu. Poszedłem zatem do cenzora, który zresztą był naszym niedawnym kolegą redakcyjnym. Już w progu go zaatakowałem wyrzutami i posądzeniem o nadgorliwość. Spokojnie, powiedział do mnie, coś ci pokażę. I otworzył dwudrzwiową szafę metalową pełną segregatorów, wyciągnął jeden z nich i palcem wskazał jeden z dokumentów, mówiąc: przeczytaj sobie sam. Nie wolno mu było tego robić, ale znaliśmy się dobrze, chciał być koleżeński, więc mi pokazał jedną z tysięcy instrukcji dla nich, dla cenzorów – szafa była nimi zapełniona, czytelnie posegregowanymi. No i sobie przeczytałem, że nie wolno drukować informacji o zatruciu rzek, lasów itp. Bo w komunizmie nie istniało coś takiego jak zatrucie środowiska, to był przypadek Zachodu, nie nasz”.
Wewnątrzredakcyjna selekcja treści ujmowała pracy urzędowej instancji cenzury, skracała też czas pracy nad publikacją, ale nade wszystko – była ważnym elementem przenikliwej inżynierii społecznej i wychowywaniem idealnego cenzora – tego, który rodził się w umyśle autora. Złamane psychiki twórców nie zostaną wyleczone wraz z nastaniem wolności słowa. Autorzy ci będą pisać kolejne teksty i wychowywać następne pokolenia z ziarenkiem strachu przed presją z zewnątrz – o czym będzie wspomniane jeszcze w dalszej części tego rozdziału. Trzeba podkreślić, że system kontroli słowa stale doskonalił się, uczył się na błędach, przechodził wewnętrzne audyty. W 1964 roku Najwyższa Izba Kontroli przyjrzała się pracy GUKPPiW, a wnioski z tej kontroli bardzo zakłopotały szefostwo. Wicepremier PRL-u Eugeniusz Szyr (1915–2000) grzmiał wówczas na konferencji cenzorów, że bałagan w dokumentacji jest tak wielki, że przynosi niespójność pracy urzędników. Aparatczyk groził, że podejrzewa świadomą dywersję.
Wewnętrzna reorganizacja i dbanie o regulaminy przydały cenzorom jeszcze więcej skuteczności. Nowe szkolenia oraz koncentrowanie się na subtelności cięć, a nie na ich masowości, uczyniły kontrolę bardziej dyskretną, czyli jeszcze bardziej niebezpieczną. Pojawiły się także wewnętrzne biuletyny cenzorskie, regularnie wydawane czasopismo, czytane tylko przez urzędników Głównego Urzędu Kontroli. Zapoznawali się tam oni z nowymi wytycznymi oraz śledzili kolejne sztuczki złowrogich autorów, którzy ośmielali się umieszczać w swoich pracach inteligentną krytykę PRL-u.
Setki stron owych biurokratycznych wytycznych i instrukcji znamy dzięki brawurowej ucieczce krakowskiego cenzora Tomasza Strzyżewskiego (ur. 1945), który w marcu 1977 roku zbiegł do Szwecji, wywożąc w rozpiętym płaszczu całe pakiety stron wewnętrznych dokumentów. Wydane później na emigracji, a następnie już po upadku komunizmu jako „Czarna księga cenzury PRL”, stanowią do dziś kopalnię wiedzy na temat szczegółowych metod pracy sekretnego urzędu.
Jakież to sekrety wymagały totalitarnego aparatu kontroli? Z całości rozległych materiałów wyłania się mozaika bardzo drobnych informacji, które świadczyły jednak o patologiach państwa. Opinie na temat poaustriackiego budynku na Wawelu były niemile widziane, bowiem znajdowały się tam specjalne apartamenty dla członków rządu PRL-u. Podobnie znaleziska archeologiczne na terenie Belwederu miały być objęte tajemnicą; komunistyczna Tomasz Strzyżewski z "Czarną księgą cenzury PRL". Fot. Anna Kaczmarz / Dziennik Polski, CC BY 3.0, via Wikimedia Commons. władza nie lubiła, gdy w ogóle wspominano o jej siedzibach w jakimkolwiek szczegółowym kontekście. Wstydliwe było ponadto przyznawanie się do zakupu technologii z Zachodu, podwyżki cen biletów lotniczych czy komentarze dotyczące likwidacji teatru w Puławach, gdzie zlokalizowano katolickie treści i próby omijania cenzury. To, że nie wolno było krytykować propagandowych aktów państwa – takich jak defilady wojskowe, można było zrozumieć, ale że wzmianka o oszczędności benzyny też była wymieniona w biuletynie jako niewłaściwa? Nie można było pisać ponadto o żadnych wypadkach, które wynikały np. z zanieczyszczeń środowiska, zaniedbań w fabrykach, ze słabej jakości technologii, norm pracy i zarządzania. Kierowca mógł kogoś potrącić, bo wpadł w poślizg, ale nigdy dlatego, że był przepracowany; czegoś takiego czytelnik komunistycznej prasy nigdy się nie dowiedział. Odsuwano od społeczeństwa nie tylko bezpośrednie informacje o niedociągnięciach reżimu, ale też i najdalsze skojarzenia, które mogły ujawniać słabości władzy. Z tego powodu pomijano wiadomości o wielu katastrofach górniczych, tak często będących wynikiem złych decyzji partyjnego kierownictwa. Górnik miał być szczęśliwym budowniczym socjalizmu, a nie przepracowanym tytanem polskiego przemysłu. „Należy eliminować informacje o bezpośrednim zagrożeniu życia i zdrowia ludzi spowodowanym przez przemysł i środki chemiczne stosowane w rolnictwie” – czytamy w Książce Zapisów i Zaleceń GUKPPiW. Odnotowywano w niej również tematy, wokół których rodził się najmniejszy choćby sprzeciw. „Nie należy zwalniać [czyli dopuszczać – przyp. red.] żadnych materiałów na temat wyburzenia we Wrocławiu zabytkowych Młynów Św. Klary” – czytamy w instrukcji nr 82 z 17 kwietnia 1975 r. Oburzenie środowisk intelektualnych na takie zniszczenie średniowiecznego zabytku otarło się nawet o bardzo popularnego Jerzego Waldorffa. Uciszono zatem sprawę, by przeciwnicy dewastacji nie zyskali najmniejszego rozgłosu czy też sprzymierzeńców w ewentualnym proteście.
Szczególne miejsce na liście zakazów stanowiły informacje dotyczące Kościoła katolickiego oraz historii ujawniającej polski antykomunizm. Sprawdzano nawet nekrologii żołnierzy Armii Krajowej czy Batalionów Chłopskich, łaskawie zezwalając, by informować o pogrzebie na katolickim cmentarzu. Kościoła unikano jak ognia – nie wolno było pisać nawet o oficjalnych spotkaniach członków rządu z przedstawicielami Episkopatu, bo przecież podkreślałoby to silną pozycję katolicyzmu w Polsce.
Cięcie treści religijnych było zaawansowane na wielu innych polach. Cenzurowano wypowiedzi Prymasa Polski i kolejnych papieży, a nawet wymazywano fragmenty pieśni religijnych czy Pisma Świętego. Komuniści z przerażeniem odnotowali wysoką pozycję hierarchów Kościoła katolickiego w Polsce na tle duchownych z innych części świata, toteż zabroniono publikacji „ocen eksponujących rolę polskich uczestników Synodu i wysoki poziom ich wystąpień”.
„Bywało też tak – wspomina swoje redakcyjne lata Leszek Sosnowski – że pewne rzeczy dokumentowaliśmy w redakcji wiedząc, że nie będą opublikowane. Chodziło o fotografie, które z góry były przeznaczone tylko do archiwum, w ‘Gazecie Krakowskiej’ bogatego jak na tamte czasy. Miałem taki przypadek, że naczelny wysłał mnie w styczniu 1975 r. na pogrzeb prof. Kazimierza Wyki, głośnego badacza literatury polskiej, ale ‘przy okazji’ członka władz Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Trzeba było zrobić zdjęcia, tyle że z góry wiadomo było, iż do archiwum, ponieważ pogrzeb był katolicki, a celebrował go osobiście nasz metropolita kard. Karol Wojtyła. Ale na pogrzebie była też obecna Egzekutywa Komitetu Wojewódzkiego PZPR, co należało udokumentować. Wytypowano mnie, bo byłem bezpartyjny; nie godziło się, aby członek PZPR fotografował ‘imprezy’ kościelne i na dodatek kardynała. Pamiętam jak dziś ten zimny i ponury dzień na cmentarzu Salwatorskim; po jednej stronie grobu stał kardynał Wojtyła z celebransami, ja tuż za nim i robiłem dyskretnie zdjęcia, a po drugiej stronie stali towarzysze z Komitetu Wojewódzkiego. Sytuacja była dość dziwna, ale cała uroczystość przebiegła godnie i spokojnie. Zdjęcie jednak nigdy nie ujrzały światła dziennego, ponieważ w stanie wojennym podczas rewizji zabrano mi wszystkie negatywy i nigdy nie zwrócono”.
Św. Jan Paweł II wywoływał w aparacie represji prawdziwe spustoszenie. Najsłynniejszego Polaka, sprawującego władzę nad Kościołem liczącym miliard wiernych, nie udało się wyciąć zupełnie, więc dokonywano prawdziwych cudów ekwilibrystyki słownej. Na zabawny paradoks zwrócił uwagę prof. Paweł Skibiński, badający pierwszą pielgrzymkę Papieża Polaka do Polski w 1979 roku. Otóż w czasie tego doniosłego i spektakularnego wydarzenia dodatkowe oddziały Służby Bezpieczeństwa, aparatczyków zajmujących się propagandą oraz ideologią, a także cenzorów, zaangażowane były w śledzenie każdego słowa Ojca Świętego. Tak więc, choć komunistyczni funkcjonariusze wycinali ile mogli z wypowiedzi Papieża i z komentarzy uczestników pielgrzymki, to jednak ci najwięksi wrogowie Kościoła w Polsce najlepiej zapoznali się z homiliami i przemówieniami Jana Pawła II. Pośród wielu cudów tego świętego Papieża nikt nie spodziewałby się tak osobliwej katechezy dla Służby Bezpieczeństwa i zatwardziałych marksistów PRL-owskiego reżimu.
Jakub Maciejewski
*
Powyższy fragment pochodzi z książki "Historia cenzury" Jakuba Maciejewskiego.

Historia cenzury. Od starożytności do XXI wieku
Polacy w ciągu minionych dwóch stuleci zmagali się z bezwzględnie egzekwowaną antynarodową, ale też antyreligijną cenzurą stosowaną wobec nas przez obcych (zaborców, komunistów). Niewiele jednak powstało na ten temat książek, a to jest pierwsze całościowe opracowanie. Czyżby sam temat cenzury był zawsze niewygodny i cenzurowany? – pyta autor niniejszej książki, Jakub Maciejewski.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.