Papież, jakiego potrzebujemy. Misjonarz dla całego świata. Relacja z Watykanu. Dzień ostatni
Papież Leon XIV Fot. Michał Klag
Im więcej czasu mija, tym bardziej cieszę się z wyboru nowego papieża Leona XIV. Gdybym ja samodzielnie miał kogoś wytypować, to mój wybór padłby pewnie na kogoś innego, ale dlatego nie ja dokonuję tego wyboru, ale kardynałowie natchnieni przez Ducha Świętego. I broń Boże, żeby w przyszłości świeccy mieli w tym głos. A przecież Robert Prevost, papież Leon XIV, przede wszystkim jest jednym – misjonarzem. A czego dzisiaj bardziej trzeba, zwłaszcza w świecie zachodnim, aniżeli powrotu do żywej wiary i Kościoła?
Dzisiaj w Watykanie napięcie jest już tylko wspomnieniem, a wszędzie czuć radość, że Rzym ponownie ma biskupa. Między Rzymem bez papieża a Rzymem z papieżem jest zasadnicza różnica, którą da się poczuć. Widać ją w atmosferze, w spojrzeniach ludzi, w sposobie, w jaki wokół Bazyliki św. Piotra toczy się codzienne życie. Rzym i papiestwo są ze sobą organicznie związane. To więź historyczna, kulturowa i duchowa – i kto naprawdę żyje Rzymem, ten to czuje. I ja to znów na nowo poczułem po tym, jak teraz ponownie, po wielu latach, wróciłem do Rzymu.
Gdy ukazała się biała dymna smuga, ludzie zaczęli dosłownie biec, schodzić ze wzgórz, gromadzić się na placu. Popatrzcie na te ujęcia w filmie. Nikt nie chce przegapić słów Habemus Papam. Za tym wydarzeniem stoi nie tylko emocja – stoi cała tradycja Kościoła, która przez wieki nauczyła ludzi rozpoznawać znaki, symbole i gesty, które – choć dziś bywają zapomniane – wciąż przemawiają.
Rzym przypomina katedrę: nie każdy rozumie, co oznaczają jej obrazy czy architektoniczne szczegóły, ale każdy wyczuwa, że jest to miejsce inne, nasycone sacrum. Tak samo jest z papiestwem. Papież Leon XIV od razu pokazał, że to rozumie. Założył papieską mozzettę – krótki czerwony płaszcz, z którego zrezygnował jego poprzednik. Nie jako znak władzy świeckiej, ale jako element dziedzictwa, który sięga czasów, gdy Kościół przejął symbole Imperium Rzymskiego, nadając im nowe znaczenie: od wojny do cywilizacji miłości.
Ten powrót do symboli nie zaczął się jednak dopiero z jego wyborem. Już wcześniej, po śmierci Franciszka, zaczęto powracać do bardziej tradycyjnych form: uroczystsza liturgia, klasyczne stroje, widoczna troska o rytuał. Mówiłem Wam o tym w ostatnich dniach, zwracałem uwagę na ornat kard. Farrella i wiele razy zwracałem uwagę na potężną siłę symboli w Kościele i w Watykanie. Nawet ci, którzy byli entuzjastami nowego kursu Franciszka, sięgnęli po stare złote krzyże i szaty liturgiczne – jakby przypomnieli sobie, że nie wybieramy następcy Franciszka, ale następcę Piotra. A to wymaga powagi.
Niemniej te rytuały mają sens tylko wtedy, kiedy u ich fundamentu leży żywa wiara. Bez wiary stają się pustym teatrem. Ale dobrze zrozumiane i głęboko przeżyte stają się tym, czym są w istocie – językiem wiary, który przenosi nas do takiego wymiaru, jakiego nie da się powiedzieć zwykłymi słowami. Właśnie taki jest cel liturgii. Człowiekowi wierzącemu pozwala się zbliżyć do Boga.
Brakowało tego podczas pontyfikatu papieża Franciszka. Leon XIV dał jednak do zrozumienia, że rozumie ten język. Nie zamierza niszczyć tradycji ani rezygnować z tego, co wartościowe. W swoim pierwszym przemówieniu nie zapowiedział powrotu do jakiejkolwiek przeszłości, ale powrót do tego, co istotne. Na pierwszym miejscu postawił Jezusa Chrystusa, przypominając, że to On jest centrum wszystkiego. I być może właśnie tego brakowało – nie dlatego, że poprzedni papież nie wierzył, ale dlatego, że zbyt wiele uwagi koncentrowało się na jego osobie.
Przepiękna była także pierwsza homilia, którą dziś rano wygłosił papież Leon XIV w Kaplicy Sykstyńskiej do swoich braci kardynałów. Zaczął mówić po angielsku, następnie po włosku. Czytania były czytane po angielsku, a następnie po hiszpańsku, reprezentując dwa obszary kulturowe, które ukształtowały nowego Ojca Świętego. Lektorami były kobiety. Znów – to znaki. Wysłuchajcie tej pierwszej homilii papieża, jest na naszym kanale. Mówi o zagrożeniach współczesnego ateizmu, jedności Kościoła i gotowości do szerzenia wiary zwłaszcza tam, gdzie jest to najbardziej bolesne. Tam, gdzie się z nas śmieją albo nawet robią nam krzywdę. Papież mówi tak:
„Są to środowiska, w których nie jest łatwo świadczyć i głosić Ewangelię, a człowiek wierzący jest wyśmiewany, prześladowany, pogardzany lub co najwyżej tolerowany i traktowany z litością. A jednak właśnie dlatego są to miejsca, w których misja jest pilna, ponieważ brak wiary często pociąga za sobą dramaty, takie jak utrata sensu życia, zapomnienie o miłosierdziu, naruszanie godności osoby ludzkiej w jej najbardziej dramatycznych formach, kryzys rodziny i wiele innych ran, przez które cierpi nasze społeczeństwo, i to niemało”.
Tak właśnie postrzegamy naszą misję w Białym Kruku. Łatwiej byłoby robić coś innego, ale tego nie chcemy. A gdy się wie, że w Rzymie jest ktoś, kto czuwa, kto rozumie i wspiera ten wysiłek, kto widzi, co się w świecie dzieje – to dodaje siły i otuchy. A tej siły Kościół dzisiaj bardzo potrzebuje. Zarówno w swoim wymiarze powszechnym, jak i wszyscy jego poszczególni członkowie.
I tymi słowami papież Leon XIV dał wyraz także temu, kim jest – albo był – przede wszystkim: misjonarzem. Wydaje mi się, że świat niczego dzisiaj bardziej nie potrzebuje niż kogoś, kto umie przekazać wiarę innym. I wygląda na to, że papież Leon XIV doskonale to potrafi. Ma ogromne doświadczenie, ale też ciepły, ojcowski głos i wygląd, w papieskich szatach prezentuje się zupełnie naturalnie; wielu, patrząc wczoraj na loggię Bazyliki św. Piotra, miało skojarzenie, że ukazał się tam Jan Paweł II.
Wybór imienia Leona także jest znaczący; o tym zdążyłem wczoraj już trochę powiedzieć. Nie sięga ono po nowoczesność, lecz do świętego Leona, który bez miecza zatrzymał wodza Hunów Attylę oraz do początków nowoczesnego papiestwa, do Leona XIII, autora słynnej modlitwy do św. Michała Archanioła, papieża encykliki Rerum novarum, który zmierzył się z nowoczesnym światem, nie rezygnując z tradycji. A data objęcia urzędu – 8 maja – to zarówno dzień modlitwy do Matki Bożej z Pompejów, jak i wspomnienie objawienia się św. Michała Archanioła – a dla nas, Polaków, święto naszego patrona, św. Stanisława. Nic w tym pontyfikacie nie jest przypadkowe.
Powiem jeszcze kilka słów o kulisach konklawe, na ile oczywiście o tym wiadomo.
Wybrany został Leon XIV – papież, który potrafił połączyć frakcje i zaskoczyć przewidywania. Był wymieniany jako papabile, ale w drugim rzędzie. Na początku wydawało się, że przewagę ma kard. Pietro Parolin, sekretarz stanu Watykanu, człowiek mocno osadzony w kurii i dyplomacji. Ale już w ciągu kilku godzin sytuacja się odwróciła – głosy zaczęły się przesuwać i to kard. Robert Prevost uzyskał wymagane dwie trzecie. Wystarczyły cztery głosowania w mniej niż 24 godziny.
Co ciekawe, intensywna kampania niektórych środowisk, które domagały się mocnej kontynuacji linii papieża Franciszka, nie tylko nie przyniosła efektu, ale wręcz zaszkodziła ich kandydatom. Próba narzucenia radykalnego kursu zakończyła się porażką, bo większość elektorów uznała, że Kościół potrzebuje mostu, nie wojny. Według nieoficjalnych danych – które w konklawe zawsze trzeba traktować ostrożnie – w południe ostatniego dnia Parolin miał około 50 głosów, Prevost – 40. Ale po południu sytuacja się odwróciła – i amerykański kardynał zdobył ponad 89 głosów, przekraczając wymagane dwie trzecie. Skąd ten nagły przełom? Po pierwsze, konklawe to nie jest świecka polityka i tu nie walczy się do ostatniej kropli krwi, lecz dla dobra Kościoła kardynałowie potrafią schować własne ambicje. W świeckiej polityce to się praktycznie nie zdarza. Po drugie, stronnictwa bardziej konserwatywne uznały, że kard. Prevost będzie dobrym wyborem. To nie są spekulacje. Zarówno kard. Burke z USA, jak i były przewodniczący Episkopatu Włoch kard. Bagnasco z Genui potwierdzili, że uważają wybór Leona XIV za bardzo dobry i są z niego zadowoleni.
Na koniec warto podkreślić coś, co często umyka w medialnych analizach: Kościół po raz kolejny okazał swoją mądrość. Wbrew narracjom o walce między progresistami a tradycjonalistami nie zadecydowały osobiste ambicje ani frakcyjne kalkulacje. Wyboru dokonano szybko, spokojnie i w duchu jedności, pokazując, że Duch Święty rzeczywiście działa tam, gdzie jest otwartość serca i troska o dobro całej wspólnoty.
Ten wybór przypomina też, że Kościół nie jest partią polityczną ani klubem interesów, ale Ciałem Chrystusa, które – nawet jeśli wewnętrznie zróżnicowane – potrafi rozpoznać, kto jest zdolny nieść jego ciężar. Przecież dokładnie o tym mówił dzisiaj Leon XIV w swojej homilii. Leon XIV nie był kandydatem najbardziej głośnym, nie był typowany przez komentatorów jako faworyt. A jednak to właśnie jego postawa – wyważona, wierna, cicha – przekonała większość. To znak, że Kościół potrafi zaskakiwać nie według logiki świata, ale według logiki wiary.
Nie zdziwiłoby mnie, gdyby Msza św. inaugurująca pontyfikat odbyła się 13 maja – we wspomnienie Matki Bożej Fatimskiej. To byłby gest pełen znaczenia: oddanie pontyfikatu Maryi, połączenie duchowe z Janem Pawłem II i symboliczne domknięcie pewnego kręgu.
Leon XIV wydaje się człowiekiem, który łączy teologiczno-liturgiczny świat Benedykta XVI i wrażliwość społeczną oraz pokorę Franciszka. Dzięki temu może stworzyć coś nowego, ale nie przez zerwanie – przez pogłębienie. Wraz z zakończeniem okresu sede vacante wrócił głos, który przemawia w imieniu całego Kościoła. Trudno dziś powiedzieć, jakim papieżem będzie Leon XIV. Ale jedno już widać: powrócił język symboli. Powróciła troska o to, by liturgia, symbole, słowa i gesty nie były przypadkowe. Bo to one – gdy są autentyczne – budują mosty. A teraz właśnie most jest potrzebny: między światami – Ameryką Łacińską, Północą, Europą; między tradycjonalistami, progresistami i tymi pośrodku; między duszpasterstwem, nauką i modlitwą. To będzie trudny pontyfikat. Ale jeżeli ma być głęboki – musi być symboliczny.
Ja to będę obserwował już wszystko z Polski, ale mam wrażenie, że do Rzymu teraz mnie będzie ciągnęło znowu częściej. Nasze relacje z Watykanu dzisiaj się kończą, ale nasze relacje z pontyfikatu Leona XIV dopiero się zaczynają. Trwamy w nadziei i modlitwie – także dlatego, że za 9 dni w Ojczyźnie odbędą się kluczowe wybory. I to od nas, katolików, będzie zależało, jak się one potoczą. Także o tym będziemy informować na naszym kanale. Wszystkim, którzy oglądali nasze relacje, bardzo dziękuję. Zostańcie z nami!
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.